piątek, 6 listopada 2015

Rozdział 26 | Randka na dachu.









            Martin leżał na brzuchu w poprzek swojego łóżka, gdy w piątkowy poranek weszłam do jego pokoju, chcąc sprawdzić jego samopoczucie. Wpatrywał się w ekran swojego telefonu, który trzymał kilka centymetrów nad podłogą, ciężko wzdychając. Zauważył mnie dopiero po kilku dobrych minutach; w tym czasie zdążyłabym się wysikać, a może nawet wypić puszkę zielonej herbaty.
            - Czego twoja zabłąkana duszyczka pragnie od takiego lenia, jak ja o siódmej dwadzieścia sześć w piątek? - Jego głos pozbawiony był porannej chrypki, co mogło sugerować, że wstał znacznie wcześniej i po prostu leżał w łóżku, nie czując potrzeby, by zrobić cokolwiek.
            - Zobaczyć jak się miewa twoja sponiewierana kończyna - odpowiedziałam złośliwie, zakładając dłonie na piersi. - I przy okazji zapytać czy wybierasz się na mecz.
            - Po jaką cholerę? - Powoli przewrócił się na plecy, a następnie usiadł, podkładając zdrową nogę pod pupę. - Będę im kibicował ze swojego łóżka otoczony popcornem, i którąś częścią „Szybkich i Wściekłych”. Austin nie oczekuję, że się pojawię - dodał ciszej, rzucając telefon na poduszkę.
            - Nigdy nie opuściłeś meczu - zauważyłam. - Nawet jak się zatrułeś, przyszedłeś.
            - Tak, a chwilę później wylądowałem na kolanach w toalecie - parsknął, kręcąc głową.
            - Jesteś kretynem, Martin - podsumowałam. - Możesz przyjść. Oni liczą na ciebie. Dla niektórych są to ostatnie mecze w drużynie. Chcesz ich zostawić?
            - Och, proszę cię, Nela! Nie wyskakuj mi z sentymentalnością. Gdybyś znała tych wyrośniętych goryli tak dobrze jak ja, wiedziałabyś, że oni nie są z tych, co cokolwiek innym wypominają. Fakt, że zawsze z nimi byłem, ale…
            - Czy nie będziesz czuł się dziwnie, nie widząc ich podczas meczu? - zapytałam, zmieniając drogę rozmowy. Martin wpatrywał się chwilę w kołdrę, dopóki z dołu nie rozległ się wrzask Nate’a obwieszczającego, że przyszedł Ross. - Pomyśl nad tym. Mecz zaczyna się o piątej, będę w domu około trzeciej, masz mnóstwo czasu na rozważenie wszystkich za i przeciw. A teraz przepraszam cię, ale edukacja wzywa - skończyłam śpiewająco, robią krok do tyłu. Już chciałam opuścić jego pokój, kiedy powiedział coś, czego nasłuchałam się dostatecznie dużo, by wyryło mi się to w głowie.
            - Uważaj na mój wóz.
            W odpowiedzi wywróciłam oczami, opuszczając pokój. Ze swojego zgarnęłam jeszcze plecak i telefon, poczym zbiegłam po schodach, omal się na nich nie zabijając. Nate razem z Rossem siedzieli w kuchni i jak gdyby nic jedli kanapki, które musiały wyjść spod ręki taty. Tylko on tak grubo kroił ogórka czy rzodkiewkę.
            - Cześć panowie - rzuciłam lekko, czochrając Rossa po jego ułożonych włosach, całkowicie specjalnie rozwalając mu fryzurę. - Gdzie rodzice?
            - Wstali, zrobili śniadanie, zabrali Mikey’a i pojechali w miasto. Mówili coś o jakimś lekarzu i szczepieniu, ale wiesz, że ja rano nie bardzo kontaktuję.
            - Tak, ja też, jednak mógłbyś czasami zainteresować się tym, co dzieje się w naszej rodzinie - mruknęłam, skubiąc jedną z kanapek, którą Ross położył mi na talerz.
            - Skoro jesteś taka ciekawa, dlaczego pojechali z młodym do lekarza, to zadzwoń do nich, ale nie naciskaj już na mnie.
            - Nie muszę. Doskonale wiem dlaczego to zrobili.
            - W takim razie, czemu? - zapytał ciekawy, zakładając dłonie na piersi.
            - Czy bilans dwunastolatka coś ci mówi? - Nate w odpowiedzi wykonał bliżej nieokreślony gest głową. - Co ileś lat dziecku do osiemnastego roku życia, robi się wszystkie podstawowe badania, by upewnić się, że rozwija się prawidłowo i nie ma żadnych problemów zdrowotnych. Ogarniasz?
            - Dlaczego my nie mieliśmy czegoś takiego przed osiemnastką? - W tym momencie miałam ochotę mocno złapać go za kudły i walnąć twarzą w stół. - Nie rób tej miny, która jawnie mówi, że chcesz mnie zabić.
            - Bo jesteś idiotą, Nate - westchnęłam, wstając od stołu. Przepłukałam puste talerze oraz kubki i odłożywszy na suszarkę wyjęłam z lodówki puszkę z herbatą. - Badania mieliśmy we wrześniu, jakbyś zapomniał. Jedziesz z nami, czy swoimi własnymi czterema kółkami? - spytałam brata, ubierając buty i zakładając beanie, w dłoni wciąż trzymając puszkę z napojem.
            - Swoim. Po szkole jadę do Holly - odparł nim nie wepchnął sobie do ust niemalże całej kanapki na raz. - Ucz się pilnie, siostrzyczko! - zawołał niewyraźnie i mogłabym założyć się o nowe buty Fizzy, że kawałki chleba wylądowały dookoła niego; nie tylko na stół, ale również na jego spodnie.
            - Mój brat to idiota - powiedziałam, kręcąc z niedowierzaniem głową.
            - W wielu kwestiach jesteście do siebie bardzo podobni - odparł Ross, zajmując miejsce na fotelu pasażera. Wciąż był na etapie zajęć teoretycznych i nie siadał za kółkiem od dnia, w którym uczyłam go jeździć. A właściwie próbowałam uczyć. Jednak wziął to na poważnie i ma plan, by zdać prawo jazdy przed końcem szkoły. Może mu się to uda.
            - Tak, bo mamusia postanowiła urodzić dwoje dzieci w jednym dniu. To jej wina.
            - W tym momencie zrobiłaś dokładnie taką samą minę jak Nate, gdy mówił, byś na niego nie naskakiwała. Jesteście jak dwie krople wody.
            - O innej płci - dorzuciłam, włączając silnik, a Ross radio. - Martin nie chce iść na dzisiejszy mecz. Kompletnie stracił rozum - warknęłam, wyjeżdżając z naszej ulicy. - On zawsze tam jest, a teraz nagle postanowił nie przychodzić. Rozumiesz to?
            - Czyżby kolejny z twoich braci okazał się być idiotą?
            - To nie jest zabawne, Lynch! - krzyknęłam, wyrzucając dłonie w powietrze. Siedzący w samochodzie obok mężczyzna, spojrzał na mnie ze zmarszczonym czołem, zapewne zastanawiając się, co mogło być powodem mojej frustracji. Pomachawszy mu, przeniosłam wzrok na rozbawionego Rossa. - Nie śmiej się ze mnie, chyba że chcesz iść pieszo do szkoły.
            - Nie potrafisz grozić, Roberts - powiedział z rozbawienia kręcąc głową. - Co chcesz zrobić? Siłą zaciągnąć go do auta i przywieść na mecz?
            - Szczerze? Nie pomyślałam o tym. Pomożesz mi?
            - Poważnie? Może lepiej pozwolić mu zostać w domu, skoro nie chce ruszać swojego tyłka z łóżka? - zaproponował, ale ja wiedziałam, że zwyczajnie nie mogłam tego zrobić. Martin uwielbiał piłkę nożną. Była to jego mała obsesja, nawet jeśli chodziło tylko o rozgrywki między szkołami średnimi z Kolorado. Kochał ten sport, zawsze kiedy w telewizji leciała transmisja ze spotkania jego ulubionego klubu, siadał przed odbiornikiem z wielką miską popcornu i oglądał z zapartym tchem. Chłonął każdą minutę, napawał się bramkami, był zdołowany porażkami. - Po twojej minie wnioskuję, że nici z mojej propozycji - westchnął, zagłębiając się w fotel. W odpowiedzi jedynie pokręciłam przecząco głową, uśmiechając się lekko. - Tylko żebyś nie przegięła, Nela.
            - Nie masz żadnych powód do obaw, Ross. To mój brat, mimo wszystko wiem jak z nim postępować. - Ledwo zaparkowałam na stałym miejscu Martina, koło mnie pojawiło się kilku chłopaków, których kojarzyłam jedynie z ich nielicznych odwiedzin w moim domu czy z boiska. Pytali co u  ich kapitana, bo ten od wczoraj nie odpisuje na wiadomości. - Żyje. A przynajmniej żył rano nim wyszłam z domu.
            - Pojawi się na trybunach? - zapytał koleś wyglądem przypominający Kellana Lutza, którego tak przy okazji uwielbiałam. Jego jeden biceps był wielkości dwóch moich ud i może nawet przedramienia, a mimo to miał niezwykle spokojne spojrzenie, w którym bez wątpienia mogłabym utonąć.
            Gdyby nie palce Rossa mocniej ściskające moje.
            Jego gest mnie otrzeźwił i przypomniał o braku odpowiedzi z mojej strony.
            - Tak szczerze to on nie chce przyjść, ale spokojnie - dodałam szybko, widząc wielkie zmieszanie na ich twarzach - przekonam go!
            - Trzymamy za to kciuki, Nela - odparł napakowany i odszedł wraz z kumplami w bliżej nieokreślonym celu.
            - Śliniłaś się na widok Aarona - mruknął pochmurnie Ross, ciągnąc mnie w tłum uczniów, próbujących dostać się do swoich szafek. - Do tego wyrośniętego gościa.
            - Nie bądź zazdrosny, Rossy - zagruchała, uwieszając się na jego ramieniu, by pocałować go przelotnie w policzek. - Jesteś najważniejszy. Nie jakiś tam goryl o niebiańskim spojrzeniu i silnych ramionach, którymi bez trudu obroniłby mnie w ciemnym zaułku.
            - Nela - zagrzmiał, owijając swoje ramię wokół mojej talii - nie igraj ze mną.
            - Przecież jestem grzeczna, kochanie.
            - Daleko ci do tego.

______________________________________________

            Byłam tak pilną uczennicą, że przez cały dzień nie dostałam ani jednej niedostatecznej, nie musiałam iść do odpowiedzi, ani napisać czegoś, co wcześniej nie było zapowiedziane. Nauczyciele nie mieli powodu, by wysłać mnie do kozy czy dyrektora, rodzice nie musieli nagle przyjść, bo ani ja, ani Nate nie wywinęliśmy żadnego numeru; chociaż każdy kto znał mojego bliźniaka, wiedział, że już niedługo ten kretyn wywinie coś takiego, że koza będzie dla niego za małą karą. Podczas lunchu każdy z drużyny Martina podchodził do mnie i pytał, czy w czasie zajęć lub przerw dzwoniłam do brata i pytałam o jego obecność na meczu, bo naprawdę chcą go zobaczyć. Za każdym razem musiałam odprawiać ich z kwitkiem ponieważ nie tylko do niego nie dzwoniłam czy pisałam (gdybym zrobiła to na lekcji mój telefon wylądował, by gdzieś pod stertą papierów w ostatniej szufladzie biurka profesorów. Znowu.), ale także  dlatego, że wciąż miałam nadzieję iż ten idiota sam zmieni zdanie.
            Po lekcjach razem z Fizzy i Rafem pojechaliśmy po Mikey’a, który nie miał mieć dzisiaj zajęć na basenie, natomiast czekało go trudne zadanie ze sztuki i angielskiego, o których raczył mnie poinformować przez sms. Niemalże błagał mnie w nim bym przyjechała razem z przyjaciółką, która na plastyce znała się jak mało kto, jednocześnie dodał, że będzie potrzebował mojej wiedzy z rodzimego języka, bo przecież nie mógł być zły w jednym przedmiocie, a aż w dwóch.
            To były jego słowa, które zmieściły się w jednej wiadomości.
            Ledwo odebrałam go spod jego szkoły, zaczął tłumaczyć Fizzy temat projektu, który musiał oddać do końca następnego tygodnia. Widok panikującego brata z powodu braku, nie tylko pomysłu, ale również krótkiego terminu, był wręcz rozbrajający. Mikey rzadko kiedy był nerwowy. Właściwie w ogóle. Żył według zasady: jeśli zdążę to okej, jeśli nie - trudno.
            - Czemu nagle zależy ci na jakimś projekcie ze sztuki? Przecież ty nigdy nie poświęcałeś jej dużo uwagi - zauważyłam, parkując samochód w garażu i wyłączając silnik.
            - Ta praca w kilku procentach składa się na ocenę końcową. Muszą ją dobrze zrobić, by mieć wyższy stopień - wyjaśnił, wyplątując się z pasów. - Więc, pomożesz? - spytał bezpośrednio Fizzy, która w odpowiedzi przytaknęła idąc jego śladami. Nawet się nie zorientowałam, że w samochodzie zostałam sama z Rafem, dopóki blondyn nie postanowił przerwać ciszy, w której chciałam chwilę posiedzieć.
            - Jesteś przygnębiona - zauważył, przeskakując ponad dźwignią zmiany biegów, by znaleźć się na miejscu obok kierowcy, które wcześniej zajmowała Fizzy. Na jego komentarz wzruszyłam ramionami. - Dlaczego?
            - Nie wiem, Rafe. To po prostu nadeszło. Nagle. Nie prosiłam się o ten stan.
            - Cóż, zabrzmiało filozoficznie jak na ciebie - zagwizdał, zaraz jednak spoważniał, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek. - Czy coś cię martwi? Prócz tej kontuzji Martina, przez którą odstawia jakieś cyrki i nie chce pojechać na mecz, oczywiście.
            - Hm, studia? Nie wiem - odparłam bezradnie, wolno odpinając pas. - Mamy prawie kwiecień, a ja tylu rzeczy nie jestem pewna, Rafe. Chcę lecieć na Alaskę i z wami studiować, mieszkać z dala od rodziców, ale jednocześnie z największą ochotą wciąż bym chodziła do naszej szkoły, spotykała te same osoby na korytarzu.
            - Miała więcej czasu dla Rossa - dodał od siebie, głaszcząc mnie po policzku, co robił zawsze, by chociaż trochę mnie uspokoić. - To normalne, że boisz się tego jak wam się ułoży na studiach. Czy wciąż będziecie blisko.
            - To nie strach, Rafe - przerwałam mu, smutno się uśmiechając. - Tylko niepewność.
            W domu panował istny chaos. Wystarczyło wejść do kuchni by zorientować się, że podczas naszej nieobecności Martin i mama próbowali zrobić coś… zjadliwego? Sama nie wiem jak to nazwać, ale dosłownie po całym pomieszczeniu rozniesione było mnóstwo różnych rzeczy. Począwszy od ciemnego sosu, mięsa, brązowego ryżu, wody, liści sałaty i tym podobnych. Mama sprzątała to wszystko, brat próbował ogarnąć piekarnik z kuchenką, ale wyglądało to naprawdę przerażająco.
            - Chcę wiedzieć, co się stało? - zapytałam spokojnie, opierając się biodrem o framugę. Rafe zmył się do mojego pokoju, a Mikey z pewnością porwał Fizzy do swojego, tłumacząc jej wszelkie szczegóły projektu. Martin spojrzał na mnie oniemiały, kompletnie nie wiedząc co odpowiedzieć, mama natomiast westchnęła ciężko, opierając się o mopa. - Obiad postanowił się wam zbuntować i wybuchł w powietrze? - prychnęła, wywracając oczami.
            - Nie bądź ironiczna, Cornelio - ostrzegła mnie matka, oczywiście używając mojego pełnego imienia. - To był wypadek, coś jak mały chemiczny eksperyment. Nic wartego wspominania. Zamów kilka pizz.
            - Tata widział ten bałagan? - zapytałam, robiąc spory krok ponad rozlanym sosem, by nie wdepnąć w niego i bez problemu dostać się do lodówki, gdzie wisiały ulotki najlepszych pizzerii w naszej okolicy. - Wnioskuję, że tak i miał z tego niezły ubaw.
            - Nie spojrzał na to krytycznie, jeśli do tego dążysz - odparła mama wymijająco.
            Po zamówieniu nam obiadu, który przyszedł piętnaście minut później - w tym czasie kuchnia znowu była czysta i schludna, a mama z Martinem przebrana - poszłam do swojego pokoju, w którym Rafe zawsze czuł się jak u siebie. Widząc tekturowe pudełko z nazwą jego ulubionej pizzerii omal się na mnie nie rzucił, wyrywając mi je z rąk.
            - No jasne. Częstuj się - sarknęłam, siadając na parapecie, by móc spojrzeć na dom Lynchów. W pokoju Rossa paliło się światło, a sam blondyn właśnie zdjął z siebie koszulkę, którą miał na sobie w szkole i przebrał na tą należącej do szkolnej drużyny piłkarskiej z numerem Martina na plecach. - Więc, o której wychodzimy? Ross właśnie się przebrał.
            - Naprawdę nie mógłbym żyć bez tej informacji, Roberts - rzucił zrzędliwie w moim kierunku, przewracając się na plecy i patrząc na mnie pod dziwnym kątem. - Zjemy, założysz koszulkę swojego brata, a następnie porwiemy go i pojedziemy na mecz.
            - Uważaj, bo jeszcze cię za to pozwanie - mruknęłam, podciągając nogi pod kolana. W tej samej chwili mój telefon zaczął wibrować w jednej z kieszeni. Niechętnie z powrotem wyprostowałam nogi, dostając się do urządzenia. Niemalże prychnęłam widząc imię mojego sąsiada na wyświetlaczu. - Poważnie, Lynch?
            - Wszystko dobrze, kochanie? - zapytał. Kątem oka zauważyłam ruch w jego oknie, a następnie firanka odsunęła się a okno otworzyło. Ross wyjrzał na zewnątrz, patrząc prosto na mój pokój. - Jesteś tam?
            - Ja tak, ale ty za moment możesz wylądować na swoim trawniku, jeśli nie przestaniesz się tak wychylać. - Zrobiłam dokładnie to samo co on, więc teraz oboje patrzyliśmy na siebie przez szerokość naszych trawników i ulicy. - Wszystko dobrze, Ross. Razem z Rafem kombinujemy jak przetransportować Martina ma mecz. Wymyślił porwanie. Chcesz dołączyć?
            - Czemu nie? Zawsze to jakaś rozrywka. Za ile mam u ciebie być?
            - Poważnie? Wystarczy ci powiedzieć o czymś tak absurdalnym, a ty już jesteś gotowy by w to wejść? A co z porannym wykręcaniem się od użycia siły, którą chciałam byś użył do wpakowania tego gnojka do samochodu.
            - Pomysł Rafe’a jest o wiele ciekawszy - odparł ze śmiechem.
            - Z kim ja się, do diabła, zadaję? - prychnęłam.
            - Z bandą niepoczytalnych idiotów, kochanie! - zawołał Rafe z pełną buzią, krusząc mi na koc, którym przykryta była pościel.
            - Czy to sos czosnkowy? - zapytałam go, na moment ignorując Rossa. Zeskoczyłam z parapetu, by bliżej przyjrzeć się białej plamie znajdującej się na przykryciu, tuż koło łokcia blondyna. - Rafael! - krzyknęłam, zapominając o trzymanym przy uchu telefonie.
            - Auć - usłyszałam po drugiej stronie i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że wrzasnęłam Rossowi prosto do ucha. - Nie tak agresywnie.
            - Przepraszam, Ross, ale ten idiota pobrudził mój koc, pieprzonym, sosem czosnkowym. Chyba zamiast porwania zostanie popełnione morderstwo, bo przecież do niego nie dociera, że takich rzeczy się nie robi! Już raz musiałam się męczyć, by sprać plamę po jakimś cholerstwie, którą sam zrobił.
            - Kapnęło mi. Nie zrobiłem przecież tego specjalnie - powiedział cicho, podnosząc się do siadu. Sięgnął po chusteczki leżące na szafce nocnej i starł sos, jednak wiedziałam, że nie obejdzie się bez wrzucenia go do prania. - Powiedz swojemu kochankowi, by zebrał dupę i przyszedł już, bo kompletnie nie mam co robić.
            - Słyszałeś go? Masz dwie minuty - oznajmiłam i rozłączyłam się. Posłałam przyjacielowi pełne nagany spojrzenie, pod którym skulił się. - Jesteś takim dzieckiem, Reed.
            - Dobrze, że ty odgrywasz rolę dorosłej - dogryzł mi, na co wywróciłam oczami.
            Ross pojawił się u mnie kilka minut później. Spod skórzanej kurtki wystawała piłkarska koszulka i to właściwie była jedyna rzecz, która uległa zmianie w jego wyglądzie, jeśli nie liczyć różowej beanie na jego głowie, którą dodał do całego stroju. Ledwo zobaczył Martina, uwięził go w mocnym uścisku. Byłam niemalże pewna, że gdyby przetrzymał go dłużej, chłopak zacząłby się dusić. Na szczęście w odpowiednim momencie go puścił dzięki czemu Martin mógł wziął głęboki oddech.
            - Zbieraj się, młody - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Fizzy pojawiła się na dole chwilę później razem z  ucieszonym Mikey’em, śpiewającym pod nosem o tym, że ma już połowę pracy ze sztuki i jest naprawdę szczęśliwy. - Nie patrz tak na mnie. Ubieraj swoją koszulkę, wskakuj w jeansy, zawiąż swoje ekstra Nike i wychodzimy. Mecz rozpoczyna się za pół godziny. Musisz tam być.
            - Nigdzie nie jadę, Ross - odpowiedział poważnie Martin, stojąc na schodach z zamiarem powrotu do swojego pokoju. - Oni dadzą sobie radę bez mojego dopingu.
            - Nie dadzą - odparłam cicho, stojąc gdzieś z tyłu. Czując na sobie spojrzenie brata, westchnęłam, robiąc krok do przodu. - Przez cały dzisiejszy dzień pytali mnie czy wiem coś na temat twojej obecności. Musiałam ich zbywać, ponieważ nie znałam odpowiedzi. Oni liczą na ciebie, Martin.
            - Ja nie… Czemu nie powiedziałaś mi od razu?
            - Bo miałam nadzieję, że przez ten czas zmienisz zdanie. Ale nie zrobiłeś tego, więc mówię ci to teraz. Oni chcą tam ciebie. Nie zawiedź ich tylko dlatego, że masz uszkodzony piszczel przez jakiegoś kretyna.
            - Ross zawsze może nieść cię na baranach! - zawołał Rafe, podbiegając do blondyna, by zarzucić mu ramię na barki. - Na co jeszcze czekasz? Ubieraj się!
            Dwadzieścia minut później zatrzymałam się pod szkołą. Dookoła znajdowało się mnóstwo samochodów, dzieciaków wciąż z nich wysiadających i rozmawiających o wyniku meczu. Opuszczając wnętrze wozu Martina mogłam dosłyszeć jak wielu z nich sądziło, że przez brak mojego brata na boisku goście wygrają, a nasza szkoła polegnie. Widząc minę chłopaka mogłam założyć się, że usłyszał dokładnie to samo. Na trybunach już czekał na nas Nate, Holly, Ally i Lauren, którzy pozajmowali nam miejsce tuż przy boisku. Nim jednak rozległ się pierwszy gwizdek, Martin podszedł do swojej drużyny, która uwięziła go w grupowym uścisku, zaraz po zobaczeniu go. Był to naprawdę wspaniały widok. Pomimo różnych charakterów, wieku czy mentalności, wspierali się, szanowali, przyjaźnili i byli ze sobą naprawdę blisko. Martin powiedział do nich parę słów, na które każdy z nich gorliwie przytaknął, poczym ustawili się w krąg, wyciągnęli ręce przed siebie i wykrzykując swój własny okrzyk, wyrzucili pięści do góry, co znaczyło, że byli gotowi.
            - Mówiłam, że im zależało - powiedziałam do brata, gdy pojawił się obok nas, a piłkarze wybiegli na boisko. Spojrzał na mnie przelotnie, uśmiechając się lekko. - Już ci nie przeszkadzam, kapitanie.
            Mimo braku Martina, wygraliśmy 2:0. Po ostatnim gwizdku jeden z piłkarzy naszej szkoły, przybiegł do nas i ignorując pytający wzrok Martina, przerzucił go sobie przez ramię i zszedł z nim na murawę, gdzie następnie cała drużyna zaczęła go podrzucać do góry, co jasno oznaczało, że to jemu zawdzięczają zwycięstwo. Widząc tą scenę nie mogłam, a nawet nie chciałam ukrywać uśmiechu. Wyrośnięci piłkarze w tamtym momencie przypominali bardziej rozweselonych małych chłopców, niż grupkę popularnych, z którymi każdy chciał się przyjaźnić.
            - Pamiętasz o naszej randce, Nela? - zapytał Ross, gdy zmierzaliśmy do samochodu. Nasze dłonie były splecione, a spojrzenia każdej pojedynczej dziewczyny, która kiedykolwiek leciała na blondyna, pełne nienawiści skierowanej prosto na mnie, ponieważ miałam czelność być z ich gwiazdą. W odpowiedzi pokiwałam głową, uśmiechając się szeroko. - Rozumiem, że jesteś przygotowana psychicznie - dodał, odwzajemniając uśmiech.
            - Tak, Ross. Jestem gotowa.
            Po oddaniu Ally kluczyków do samochodu, która zobowiązała się odwieść Martina do domu, ruszyliśmy w stronę centrum miasta. Z szybkiej wymiany zdań z przyjaciółmi, dowiedziałam się, że reszta wybierała się do klubu lub pubu by oblać zwycięstwo. Może gdyby Ross wcześniej nie zaplonował naszego wyjścia, poszlibyśmy z nimi ale w tamtym momencie nie chciałam tego rozgrzebywać.
            Lynch zabrał mnie pod jeden z najwyższych, a właściwie powinnam powiedzieć jedyny wysoki, budynków w naszym mieście. Wieżowiec został wybudowany na jakieś dwanaście pięter i mieścił w sobie między innymi bank i kilkanaście innych rzeczy, o których nie wiedziałam, bo się tym zwyczajnie nie interesowałam. Widząc jak wyciągnął z kieszeni spodni klucze, zmarszczyłam czoło, jednak nie skomentowałam tego.
            - Wow! - wyrwało mi się, gdy tylko znaleźliśmy się na samej górze. Z dachu rozpościerał się widok na całe miasto, a także sąsiadujące z nim lasy czy stadninę koni poza nim. Późny wieczór, kilkanaście gwiazd i jasny księżyc na niebie tylko wzbogacał ten cudowny krajobraz, który w ułamku sekundy stał się romantyczny. - Tutaj jest wspaniale!
            - Cieszę się, że ci się podoba. Przyszedłem kiedyś tutaj, jak czekałem aż mama skończy zmianę i stwierdziłem, że koniecznie muszę pokazać ci to miejsce - odpowiedział idąc w nieznanym mi kierunku. Chwilę później w jednej z jego dłoni zobaczyłam gitarę, a w drugiej koszyk, na który zachichotałam. - Ej! Staram się być romantyczny, a ty się śmiejesz! Niedobra z ciebie kobieta, Nela.
            - Ale i tak mnie uwielbiasz - oznajmiłam poważnie, siadając po turecku naprzeciw niego. - Co masz w koszyku? Mam nadzieje, że jakieś jedzenie. Rafe zjadł całą pizzę, która była dla naszej dwójki.
            - Powinnaś zakazać mu jeść w swoim domu, w przeciwnym wypadku szybko umrzesz z głodu - podsumował, podnosząc pokrywę koszyka. Moim oczom ukazały się puszki zielonej herbaty i waniliowej coca-coli, dwie kanapki oraz paczka orzeszków w karmelu. - Zbyt prosto? - zapytał widząc moją winę. Podrapał się niezręcznie po karku, co było bardzo urocze. W odpowiedzi pokręciłam głową, sięgając po kanapkę.
            - Jest idealnie, Ross. Znasz mnie i wiesz, że nie znoszę przepychu czy przesadnie romantycznej atmosfery, bo bierze mnie na wymioty.
            - Trafne podsumowanie, Nela - powiedział, poczym zaczął grać. Szybko rozpoznałam One Last Dance, na której zawsze się wzruszałam ilekroć grali ją na koncertach. Po tej piosence zagrał mi jeszcze Pass Me By, do której za to uwielbiałam się wygłupiać w swoim pokoju i odrabiać lekcje.
            O ile już do takowych usiadłam.
            - I pomyśleć, że gdybym dłużej zachowywał się jak skończony idiota, mógłbym nie mieć z tobą tych wszystkich momentów. Dziękuję, że dałaś mi szansę.
            - Wiesz, że… bałam się tego, racja? - skinął głową, a ja westchnęłam. - Nie wyobrażałam sobie związku z tobą. Miałam wiele obaw, ponieważ należysz do popularnych i właściwie możesz mieć każdą dziewczynę. Zastanawiałam się dlaczego chcesz właśnie mnie. Kogoś tak przeciętnego, nudnego i szarego? Kogoś, kto w porównaniu do swoich braci, woli siedzieć w kącie i nie wychylać się. Do tego dochodziła Kira i cała ta sprawa z wami. W niczym jej nie dorównywałam. Nie noszę krótkich spódniczek, nie widać mi tyłka na każdym kroku, ja nawet biustu nie posiadam! A mimo wszystko zakochałeś się we mnie.
            - Już w dziewiątej klasie - powiedział kompletnie niewzruszony moimi słowami. - I wierz mi, że jesteś o niebo lepsza od Kiry. W niczym ci nie dorównuje, kochanie. - Nachylił się do przodu by lekko musnąć moje usta. - Tak bardzo cię kocham, nie chcę się z tobą żegnać.
            - O czym ty mówisz? - zapytałam niepewnie, patrząc mu prosto w oczy. Ross głaskał wierzchem dłoni mój policzek, uśmiechając się smutno. - Ross?
            - Odezwał się ten producent z Nowego Jorku. Chce z nami nagrać demo w swojej wytwórni - powiedział cicho, odsuwając się ode mnie. Jednak nim zdążył to zrobić, splotłam dłonie na jego karku, całując go żarliwie i mocno. - A to za co?
            - Gratuluję? - zironizowałam, trącając nosem jego nos. Zachichotał wywołując w dole mojego brzucha przyjemne motyle. Zaraz jednak spoważniał wciąż nie rozumiejąc.
            Cóż on nie ogarniał mnie, a ja jego. Ale żeśmy się dobrali.
            - Przecież nie lecisz na koniec świata, co nie? Wciąż istnieją telefony, e-mail czy Skype. Poza tym z tego, co wiem, nagrywanie dema nie zajmuje roku. Zdążysz wrócić przed końcem roku i pójść ze mną na bal. A później zrobisz zawrotną karierę.
            - To brzmi jak sensowny plan. Chyba za bardzo się tym przejąłem. Nie chciałem jednak znowu czegoś przed tobą zataić.
            - Ale powiedziałeś mi to tak, jakbyś opuszczał USA i mielibyśmy się już nigdy więcej nie zobaczyć - zauważyłam, zmieniając swoje miejsce, by usiąść na kolanach Rossa, który natychmiast mocno opatulił mnie w talii, przyciągając do swojego torsu.
            - Wiesz, że nie wiem jak to się potoczy. Nie mam pojęcia czy naprawdę uda się nam zrobić karierę i nagrać album, ale przynajmniej wiem, gdzie ewentualnie miałbym cię szukać.
            - Alaska nie jest taka duża, jakby się mogło wydawać - mruknęłam z policzkiem przyciśniętym do jego torsu. - Musisz nauczyć się przekazywać informację, Ross, bo następnym razem ktoś może przez ciebie dostać zawału.
            - Chyba prędzej ja sam bym umarł przez ten stres.
            - Nie możesz umierać. Kto wówczas śpiewałby mi na dachu?
            - Och, dobrze wiedzieć, że tylko po to mam zostać na tym świecie.
            - Po to i jeszcze dlatego, że nie chcę stracić osoby, którą kocham - powiedziałam ciszej, mocniej się w niego wtulając. Ross pocałował mnie we włosy i mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się do siebie.



___________________________________________________

Aloha!
Chciałam Was tylko poinformować, że całą historię zamknę w 35 rozdziałach. 
Także tego, do końca zostało nam 9 rozdziałów. Damy radę? :) 

- matrioszkaa! xx

6 komentarzy:

  1. Super rozdział :)
    Strasznie lubię twoje opowiadanie.
    I ma dobry pomysł i jest dobrze napisane..
    No po prostu cudo :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło, że mimo wszystko wciąż ktoś tutaj zagląda :)
      Dziękuję za komentarz i mam nadzieję, że wytrwasz ze mną do końca.

      Całuję, matrioszkaa! xx

      Usuń
  2. Rozdział mi się podoba, ale to nie zdziwienie, bo zawsze podoba mi się wszystko to, co piszesz (mimo pojawienia się kilku literówek i błędów interpunkcyjnych ;p). Jest takie życiowe, naturalne, piękne. Randka na dachu to mistrzostwo, zdecydowanie jej nie zepsułaś, chociaż bałam się, czy nie przesłodzisz. Ale ty nigdy nie słodzisz, a związek Rossa i Neli jest piękny. Jedna z moich ulubionych otp xd
    Lubię to opowiadanie. Wczoraj zaglądałam, czy nie pojawiło się coś nowego, a tu proszę, dzisiaj taka niespodzianka :) Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału. One mają w sobie coś takiego, że chociaż nie kończą się w jakiś drastyczny, zapierający dech w piersiach sposób, to i tak zawsze korci mnie, żrby dowiedzieć się, co będzie dalej.
    9 rozdziałów powiadasz? Cóż, przez ten czas zdecydowanie wiele może się wydarzyć. I będę na to z pewnością czekać. :)
    Twoje opowiadanie jest takim typowym lekkim, idealnym na jesienne wieczory (i to komplement). Jest też jedbym z moich ulubionych, mam nadzieję, że szybko pojawi się nowy rozdział, ale rozumiem, że na jesień zawsze wszyscy mają mniej czasu. Powodzenia w pisaniu i pracy i miłego weekendu xx

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Literówki są i będą. To rzecz ludzka się mylić. Och, szczerzę pisząc nie miałam żadnego pomysłu na tą randkę. Chciałam napisać coś prostego, a jednocześnie innego (nie ukrywam, że sama nie pogardziłabym podobnym miejscem na swoją randkę.) Od samego początku planowałam by to opowiadanie było inne od wszystkich, które do tej pory pisałam. Właśnie takie luźne i proste. Opisałaś je idealnie! Nowy rozdział jest już właściwie napisany. Muszę go tylko przeczytać jeszcze kilka razy, poprawić i wrzucę. Jednak nie wiem kiedy to nastąpi.

      - matrioszkaa! xx

      Usuń
  3. Jeśli sądzisz, że nie czytam na bieżąco - jesteś w błędzie.
    Zacznę od tego, że nadal popełniasz parę podstawowych błędów gramatycznych, ale nie wtapiajmy się w to.
    wtopmy się za to w roztapiający się ekran pod wpływem gorączki Rossneli. Tak. Nic nie zmieniło się w twoim stylu pisania w tej kwestii - nadal widzę tutaj relację dziwnej, ale jakże prosto opisanej miłości.
    Zawsze gdy czytam tego bloga, gdy wyobrażam sobie Rossa i Nelę, mam ochotę patrzeć na świat tak, jak jest to napisane. Chcę żyć tak miło i prosto, i ułożenie, i niecodzienne. To jest takie zwykłe, ale niesamowite. Bardzo ciężko jest pisać zwykle i prosto, wiesz?
    Ten blog pozwala mi się odstresować. Zawsze zacne gify i twój styl po prostu mi odpowiadają.
    Nie mam pojęcia jak skończysz to opowiadanie i choć nie chcę jego zakończenia, to na kolejne rozdziały czekam cały czas.
    Love.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Błędy były i są. Nawet gdybym czytała rozdziały po tysiąc razy, nie byłabym w stanie zauważyć ich wszystkich. Nie jesteś jedyną osobą, która chciałaby tak patrzeć na świat. Mi również marzy się coś prostego i niecodziennego. Co do stylu, to masz rację - jest naprawdę trudno. Dziękuję za Twoje ciepłe słowa, słoneczko!

      - matrioszkaa! xx

      Usuń