środa, 14 października 2015

Rozdział 25 | Kontuzja Martina.



                


 - Kompletnie tego nie rozumiem - jęknęła Holly, wznosząc oczy ku niebu i rzucając przed siebie długopisem, jakby co najmniej był sprawcą jakieś większej zbrodni. Lauren zachichotała na widok załamanej przyjaciółki, która w odpowiedzi posłała jej lodowate spojrzenie. Jedynie Fizzy zachowywała jakieś resztki spokoju. Siedziała nad podręcznikiem od chemii, z której zdecydowała się zdawać jeden z egzaminów i, przegryzając końcówkę ołówka, zapisywała w zeszycie A4 jakiś wzór. - Możemy zrobić przerwę? Jeśli za chwilę nie odpocznę, wybuchnę.
            - A przypadkiem nie nastąpiło to jakieś dwie godziny temu, kiedy twój esej był pełen bzdur i kompletnie niepoprawny gramatycznie? - rzuciła ze śmiechem Lauren, stukając długopisem o blat. Holly pokazała jej środkowy palec dokładnie w tej samej chwili, co w progu drzwi tarasowych pojawili Rafe i Nate.
            - Jeszcze was tutaj brakowało - skitowałam, podnosząc się z krzesła. Dzisiejsza pogoda w końcu udowodniła nam, że wiosna już dawno się zaczęła i pozwoliła nam wyjść na zewnątrz. Siedziałyśmy na patio w moim domu, przy dużym, okrągłym stole z masą podręczników od różnych przedmiotów, notatek, słowników i McBookiem przy nodze. Tak na wszelki wypadek. Do tej pory pomogłam Holly z angielskim na tyle, by jej esej nie wyglądał jak praca pięciolatka, który dopiero uczył się pisać a Lauren mi z matmą, chociaż prawdę mówiąc wolałam Martina. Był lepszy. - Zgubiliście coś, z wyjątkiem waszych dziewczyn? - zapytałam siląc się na uprzejmy ton. Panowie spojrzeli po sobie a następnie na swoje partnerki, które jednak nie poświęciły im ani minuty uwagi.
            - Olały was - zauważyła Fizzy, nawet nie podnosząc spojrzenia znad podręcznika.
            - Właśnie widzę. Chcesz nauką udobruchać rodziców, by nie czepiali się za wczorajsze wagary? - rzucił kąśliwie Nate. - To i tak nie zadziała.
            - Skąd możesz wiedzieć? Egzaminy wypadają na początku maja. Nauczę się do nich, zdam je śpiewająco i dostanę się na college na Alasce. Wszyscy będą zadowoleni a rodzice zapomną o tej sprawie.
            - Dzwonił do nich dyrektor, Nela - powiedział Rafe będąc zatroskanym. - Tak samo jak do państwa Lynch. Nauczyciele teraz bardziej niż dotychczas pilnują ostatnie klasy.
            - Dlaczego robią taką szopkę?! To tylko jeden dzień, do cholery - warknęłam, mijając ich by wejść do domu. Moja mama jak zwykle siedziała w kuchni przy laptopie i piła coś z szerokiej filiżanki. Znajdowała się w swoim służbowym kostiumie oraz starannie spiętych włosach. Gdy mnie zobaczyła, w jej oczach błysnęło coś, czego dawno tam nie widziałam. Zawiedzenie. Zupełnie jak u mnie, gdy dowiedziałam się o wylocie R5 do Nowego Jorku. Mama westchnęła. - Uhm, cześć.
            - Widziałyśmy się rano, Cornelio - przypomniała mi ponuro. Znowu mówiła do mnie tym tonem sprzed dnia, w którym nasze relacje się poprawiły. - Jak nauka? Mam nadzieję, że idzie ciężko. Nie chciałabym, żebyś do egzaminów miała lekko.
            - Jest ciężko. Prawdopodobnie będę potrzebowała pomocy z matematyką.
            - Jestem pewna, że Martin ci pomoże. - Jej wzrok utknął w ekranie komputera. Wystukała coś na klawiaturze, parę razy nacisnęła myszką, poczym ponownie na mnie spojrzała. - Nie chcę wiedzieć dlaczego udałaś się na wagary. Mało mnie to interesuje. Jednak chcę mieć pewność, że nie odłożysz nauki na boczny tor i nie skupisz się na bzdurach.
            - Nie chcę was zawieść - oznajmiłam poważnie, na co mama pokręciła tylko głową, dając mi tym do zrozumienia, że nie do końca mi wierzy. - Co ci powiedział dyrektor?
            - Twoje oceny znowu są słabe, Cornelio. Przed każdym egzaminem poprawiasz się o parę stopni, ale po nich spadasz na niemalże samo dno. Tak nie może być. Wiem, że komisja rekrutacyjna w college nie patrzy na oceny cząstkowe a wyniki egzaminów, jednak nie bądź tak nieodpowiedzialna w swojej nauce. Powinnaś być sumienna.
            - Będę. Już nie pójdę na wagary.
            - Nie mów rzeczy, których wiesz, że nie będziesz w stanie dotrzymać - odpowiedziała chłodno a mnie przeszedł zimny dreszcz. - Znam cię, Cornelia. Jeśli tylko nadarzy się okazja, uciekniesz z zajęć, szybko zapominając o wypowiedzianych przed chwilą słowach. Cudem przeszłaś do ostatniej klasy. - Przypomniała mi, za co miałam ochotę przywalić jej patelnią w twarz. Okej, może nie powinnam nawet tak myśleć, ale w tamtym momencie wkurzyła mnie. Tak po prostu.
            - Wiem - mruknęłam, bawiąc się nerwowo palcami. - Do egzaminów będę pilną uczennicą, mamo. Nie dostaniesz powodu by się za mnie wstydzić.
            - Nie wstydzę się ciebie, Cornelia - zaoponowała, przymykając klapę od jej nowego McBooka. - Tylko momentami mnie zawodzisz. Tak jak wczoraj. Nie byłam zażenowana czy zawstydzona tym, że poszłaś na wagary z Rossem a zawiedziona, że zabawa okazała się ważniejsza niż nauka. Zależy mi na twojej przyszłości i dlatego tak cię pilnuję.
            - Przepraszam - szepnęłam, z trudem patrząc na jej ponurą twarz. Kobieta westchnęła, ale kiwnęła głową, przyjmując moje przeprosiny. - Możemy zamówić pizzę?
            - Od kiedy potrzebujesz pozwolenia? - Jej prawy kącik lekko drgnął i nieśmiało powędrował ku górze, na co ja uśmiechnęłam się szerzej.
___________________________________________

            - Nie masz już dla mnie czasu!
            Byłam nieprzytomna. Nie dlatego, że uczyłam się do późna czy rano uprawiałam jogę w swoim ogrodzie (uprawiałam, ale to nie było powodem mojego stanu). Wszystko przez pomysł Holly i Lauren, które po nauce i namowach mojej mamy, zostały u nas na noc. Postanowiłyśmy spać w trójkę w moim pokoju, na co bardzo niechętnie przystał Nate, który z całą pewnością wolał mieć swoją dziewczynę obok siebie. Jednak Holly stanowczo oznajmiła mu, że chce spędzić noc u mnie, z kilkoma serialami, popcornem i awaryjnymi chusteczkami na wypadek jakiegoś romansu. Żadna z nas nie przyjęła się faktem, że rano trzeba iść do szkoły. Pozasypiałyśmy na podłodze, przytulone do siebie, obśliniając siebie nawzajem. Tylko dzięki temu, że mieliśmy w domu kilka łazienek a bracia okazali się wspaniałomyślni i poczekali na nas by podrzucić nas do szkoły, nie spóźniłyśmy się na zajęcia. Tym razem nie musiałam zgadywać dlaczego Fizzy powitała mnie w taki sposób.
            Niezaprzeczalnie była zła na mnie.
            I może odrobinę przygnębiona faktem, że ostatnio nie spędzałam z nią tyle czasu, co zazwyczaj. Ale hej! Ona też nie kwapiła się do spotkań ze mną.
            - Ciebie też miło widzieć, Fizzy - odpowiedziałam, witając się z nią całusem w policzek, na który mruknęła coś pod nosem. - Dziewczyny zostały na noc.
            - Znowu uczyłaś je do drugiej? - zironizowała, zakładając dłonie na piersi, na co wywróciłam oczami i cicho zachichotałam. Czy mogę powiedzieć, że jak była zazdrosna, robiła się cholernie urocza? - Czy ty się właśnie ze mnie zaśmiałaś?
            - Ależ skąd, kochanie - odpowiedziałam śpiewająco, łapiąc ją pod ramię. Wbiegłyśmy do szkoły, zatrzymując się dopiero koło szafek, gdzie czekał Rafe. - Cześć, Rafe.
            - Uprowadziłaś mi dziewczynę - warknął.
            - Twoja aplikacja ci to powiedziała? - sarknęłam, otwierając szafkę, z której wyjęłam rzeczy potrzebne na chemię. Ponieważ wczoraj nie było naszego chemika a mnie w poniedziałek, mogłam się założyć o pięć dolarów, że dzisiaj nie opuszczę lekcji bez odpytywania. Już niejednokrotnie to robił, ale dzisiaj to ja będę tą, która utrze komuś nosa. Z pomocą dziewczyn i notatek, które uzupełniłam od Fizzy, przygotowałam się. - Nie dąsaj się.
            - Wiesz, że niedługo się rozstaniemy. Musisz ty mi ją jeszcze zabierać? Nie wystarczy ci, że odległość między naszymi stanami będzie zbyt długa? - Zaczął lamentować, ściągając na siebie spojrzenia uczniów, co jednak w żadnym wypadku mu nie przeszkadzało a mi wręcz przeciwnie. Zaczynałam czuć się niekomfortowo. Na szczęcie obok zaraz pojawił się Ross, który położył swoje długie ramię na moich barkach i przyciągnął do swojego boku, całując w skroń. - Aww, gołąbeczki - sarknął. Ross posłał mu buziaka w powietrzu, a ten wywrócił oczami, wzdychając przesadnie. - Ale poważnie, Nela. Nie zabieraj mi jej już.
            - Przygotowujemy się do egzaminów, Rafe. Moi rodzice cisną mnie mocniej niż zazwyczaj. Nawet Nate do nas dołączył. Też możesz. Właściwie wy wszyscy możecie.
            - Nie zapędzaj się, Nela. Ja wolę uczyć się w bardziej kameralnym gronie. Wystarczy mi jedna sesja w waszym gronie - rzuciła Fizzy. Nagle jej twarz rozświetlił szeroki uśmiech, a oczy zaczęły błyszczeć. Powędrowałam wzrokiem do punktu, w który się wpatrywała i zobaczyłam Austina rozmawiającego z Martinem. Nie trwało to jednak długo, bo już po chwili wymienili się typowym męskim uściskiem dłoni i poszli w swoje strony; to znaczy Austin odwrócił się w naszym kierunku i przybrał dokładnie taką samą minę, co Fizzy. - On jest dzisiaj taki gorący - powiedziała nim zdążyła się ugryźć w język. Jeden rzut na jej minę i mogłam się domyślić, że właśnie zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała.
            - Ktoś tutaj ma crusha - zaświergotałam, za co dostałam od Fizzy kuśtańca dokładnie w tym samym momencie, co Austin do nas podszedł. W pierwszej kolejności przywitał się z chłopakami, następnie mnie krótko uściskał a Fizzy pocałował w policzek, a właściwie w kącik ust, sprawiając, że jej policzki mocno się zaczerwieniły. - Czyżbyś uzgadniał z Martinem jakąś sprawę dotyczącą meczu?
            - Skąd ten pomysł, Nela? - zapytał z uśmiechem, dotykając swoim ramieniem ramienia Fizzy. Może nie było to nic wielkiego, ale po minie przyjaciółki widziałam, że chciała więcej. Wzruszyłam ramionami, dając mu tym do zrozumienia, że brakuje mi porządnego argumentu. - Ale masz rację. Dzisiaj musimy wybrać ostateczny skład na piątkowy mecz. Martin pytał mnie o radę.
            - W końcu od czegoś jest zastępca kapitana - rzuciła lekko Fizzy, odważnie przesuwając się bliżej niego, by dać mu tym do zrozumienia, że potrzebuje jego uścisku. Austin spojrzał na nią z podniesioną brwią, wyraźnie się z nią drocząc. Dziewczyna sapnęła pod nosem i założywszy ręce na piersi przybrała najbardziej niezadowoloną minę na świecie. Chłopak wywrócił oczami, ale po chwili mocno ją do siebie przyciągnął, składając całusa na skroni.
            Byli tacy uroczy!
            - Sprawiasz, że ta bezczelna zołza zamienia się w uroczą dziewczynę - powiedział głośno Rafe dokładnie to, co chodziło mi po myśli. Fizzy posłała mu mordercze spojrzenie na jakie tylko było ją stać. - Nie posyłaj mi tych ponurych min, słoneczko.
            - Jesteś taką uszczypliwą istotą, Rafe.
            - Ty niemniejszą - dogryzł jej.
            Parę chwil później, zadzwonił dzwonek na pierwszą lekcję. Bardzo niechętnie się pożegnaliśmy i ruszyli w trójkę na chemię. Mój jako-taki humor uległ znacznemu pogorszeniu, kiedy ujrzałam minę chemika. Widząc mnie jego usta rozciągnęły się w złośliwym uśmiechu.
            - Od razu do pana podejść czy pozwoli mi pan zostawić rzeczy przy ławce? - zapytałam niezwykle uprzejmie, jak na wiecznie pyskatą uczennicę. Profesor Whitehead jedynie wywrócił oczami, kiwając głową na ławkę. Wzruszając ramionami, zajęłam miejsce w duchu odliczając sekundy do mojej śmierci. - Dlaczego on ma taką przerażającą minę? Już wolę jak wygląda tak jakby cały świat był winny jego marnej egzystencji - mruknęłam, otwierając notatnik na wolnej stronie.
            - Cieszy się, że widzi twoją śliczną buźkę - odezwał się Ross, chociaż jego wcale nie pytałam o zdanie. - Rozchmurz się. Będzie dobrze. W końcu uczyłaś się tych tematów, a przynajmniej tak mi mówiłaś - dodał po chwili.
            - Uczyłam - mruknęłam, patrząc na niego ponad ramieniem. - Ale to nie zmienia tego, że cholernie się denerwuje.
            - Panna Roberts - usłyszałam głos nauczyciela, który patrzył na mnie ponuro. - Nie mogę nawet sprawdzić obecności. Aż tak bardzo śpieszysz się do odpowiedzi?
            - Wolałabym umrzeć szybciej. Przynajmniej ominęłaby mnie matematyka z profesorem Barnes - mruknęłam, co on oczywiście musiał usłyszeć.
            - Dwie minuty, panno Roberts - oznajmił - i lepiej by było, gdyby pani umiała przynajmniej na tróję. Inaczej marnie widzę twój dyplom.
            - Tak, panie profesorze - powiedziałam potulnie, poświęcając ostatnie minuty na douczenie się. Po upływie stu dwudziestu sekund, westchnęłam ciężko i z notesem w dłoni przeszłam drogę krzyżową od swojej ławki do jego biurka. Czułam wzrok dosłownie każdego na swoich zgarbionych plecach. Nagle bluza Nate’a, którą ubrałam, okazała się być o wiele za mała by ochronić mnie przy tymi ludźmi, czekającymi na moje upokorzenie.
            Moje przepytywanie zajęło dokładnie jedenaście minut i dwadzieścia sześć sekund. Fizzy była tak wspaniałomyślna, że odmierzyła to. Dostałam cztery z minusem, tylko dlatego, że pomyliłam jedno pojęcie, ale i tak Whitehead mnie pochwalił i przy całej klasie powiedział, że nigdy nie widział tak nagłej poprawy w nauce. Nie pisnęłam słówkiem o swoich nowych korepetytorkach, bo nie widziałam w tym największego sensu. Jednak ucieszyłam się, bo moje egzaminy - pominąwszy te z SAT - mogły wypaść naprawdę dobrze.
            Gdy Lauren z Holly dowiedziały się o moim wyniku, znalazły mnie chociaż ich lekcje odbywały się w zupełnie innej części szkoły. Było to naprawdę miłe, bo mimo że obie były dziewczynami ważnych mi osób, nie byłyśmy ze sobą jakoś specjalnie blisko. Po kolejnych zajęciach, na których mnie, Rossa i kilku innych uczniów, nie ominęło przepytywanie, naszła pora lunchu. Nie chciałam jeść. Z jakiegoś powodu mój organizm znowu mi mówił, że nie potrzebuje składników odżywczych, które dawałam mu już jakiś czas, chociaż wcale nie bywałam głodna. Nie rozumiałam sama siebie. Kiedy inni normalnie odczuwali głód czy jedli spore porcje, u mnie zdarzały się dni, kiedy moim jedynym posiłkiem był tylko lunch lub malutkie dawki jedzenia. Jak dla dzieciaka.
            - Znowu nic nie jesz kochanie? - zapytał zmartwiony Ross, kiedy odmówiłam wzięcia paru frytek, które wziął sobie do burgera. - Wszystko w porządku? Może to wina stresu?
            - Nie, Ross. Po prostu nie jestem głodna - wymamrotałam, bawiąc się aluminiową zawleczką od puszki z herbatą. - Ale tobie smacznego.
            - Martwię się, Nela - odezwała się Fizzy, przejmując od Rossa pałeczkę. - Wiem, że ogólnie mało jadasz, bo masz tak od najmłodszych lat, ale w ostatnim czasie twoje porcje są wybitnie malutkie. Nie masz żadnego problemu, prawda?
            - Nie, Fizzy, nie mam zaburzeń odżywiania. Ja właściwie nie wchodzę na wagę. Jadam czekoladki czy fast-foody, ale muszę mieć na nie ochotę. To wszystko - uśmiechnęłam się do nich szeroko, a na potwierdzenie moich słów, że nie mam żadnych problemów z kaloriami, wzięłam porządnego gryza burgera Rossa.
            - Czy teraz powinien znowu stanąć w tej kolejce by wziąć nam kolejnego burgera? - zapytał z uśmiechem, smyrając mnie po udzie, co było naprawdę przyjemne. W odpowiedzi pokręciłam głową, ale zabrałam od niego frytki, których wyraźnie nie chciał jeść. - Nie zmuszaj się, kochanie. Jeśli nie jesteś głodna, to w porządku. My prostu musimy mieć pewność, że się nie odchudzasz. Jesteś piękna i nie potrzebujesz diet.
            - To słodkie, że tak mówisz, Ross. Spokojnie, gdyby coś takiego przyszło mi do głowy, uderz mnie - powiedziałam poważnie. Chłopak westchnął, przyciągając mnie do swojego boku i składając całusa na skroni. - Dzisiaj mamy z wami wuef?
            - Chyba tak. Wasza wuefistka wyjechała na jakieś zawody z siatkarkami. My będziemy grać z młodszym rocznikiem w piłkę nożną, więc pewnie wy posiedzicie na trybunach.
            - Skoro z młodszym rocznikiem to pewnie z Martina grupą - powiedział Austin, na co Ross ciężko westchnął. Nie od dzisiaj wiadomo, że od kiedy mój brat trafił do szkolnej drużyny piłki nożnej i został kapitanem, a tym samym jednym z najlepszych graczy w zespole, Ross za wszelką cenę starałał się mu dorównać. Niestety nie było to łatwe zadanie. Martin za każdym razem go kiwał, strzelając bramki z naprawdę różnych pozycji. - Nie rób takiej miny, Rossy. To tylko młodszy brat Neli.
            - Hej, Ross! - usłyszeliśmy za plecami wesoły głos wcześniej obgadywanej osoby. Martin znalazł się przy naszym stoliku razem z uśmiechniętą Ally. - Trener powiedział mi, że dzisiaj mamy razem wuef. Gotowy na mecz?
            - A może zagramy w kosza, co? - zapytał z nadzieją.
            - W piątek gramy z liceum z Fort Collins, musimy potrenować, więc nie ma opcji, że dzisiaj trener pozwoli wam pograć w coś innego.
            - Nie chcę zostać kontuzjowany.
            - Jeśli ja przeżyłam koszykówkę z wami, bandą wyrośniętych goryli, ty wytrwasz na boisku z nimi - kiwnęłam w stronę brata, który wywrócił oczami. - Nie bądź babą.
            - Nie jestem. Ja tylko boję się o swoje kolana.
            - Nic ci nie będzie, Ross - zakomunikował Martin. - Widzimy się po przerwie!
            Zgodnie z wolą wuefisty, z którą żadna z dziewczyn nie miała w planach dyskutować, wszystkie dziewczyny, które na tej godzinie miały mieć wuef, zajęły miejsca na trybunach. W tym czasie panowie zaczęli swoją krótką rozgrzewkę, którą poprowadził Austin. Po kilku minutach panowie podzielili się na dwie drużyny, Martin trafił do jednej z Austinem i Rossem. Gra rozpoczęła się. Na początku wszystko szło przepisowo, panowie podawali sobie piłkę, przeciwnicy próbowali ją odebrać. Ktoś spróbował trafić gola, jednak bramkarz drużyny Martina obronił ją i odrzucił do Austina, który stał najbliżej. Wiele się zmieniło po tym jak brat z pomocą Rossa trafił do bramki pierwszego gola, a po kilku minutach, następnego. Widziałam złość na twarzach ich przeciwników, którzy poprosiwszy o czas, naradzili się. Wrócili z dziwną energią i entuzjazmem. Jeden z nich ruszył prosto na Martina, którego z impetem powalił na trawę. Na twarzy brata wykwitł grymas a łzy popłynęły ciurkiem po jego policzkach.
            - Ja pierdolę! - krzyknęłam i nie patrząc na dziewczyny, zbiegłam po schodach w dół trybun, by za chwilę znaleźć się na boisku. - Martin! - Brat jęknął, złapawszy się za bolące plecy. Jego noga napuchła, co mogło oznaczać, że dostał w piszczel i to cholernie mocno, po za tym przez siłę uderzenia wylądował na plecach, które również mu dokuczały. - Jesteście popierdoleni?! - warknęłam w stronę chłopaków, którzy byli winni temu wypadkowi.
            - Mógł gówniarz się nie popisywać! - burknął jeden z nich, rzucając we mnie gromami. - Dostał to na co zasłużył.
            - On się nie popisywał, idioto! W porównaniu do was gamonie, potrafi grać. Przynajmniej nie musi stosować nieczystych ruchów, jak wy!
            - Panno Roberts, wystarczy - uciął wuefista, pojawiając się koło nas, nim nie rzuciłabym się im do gardeł. - Martin wiem, że to głupie pytanie, ale czy dasz radę wstać sam czy muszą ci pomóc?
            - Ugh, spróbuję - jęknął. Mimo starań, Austin i Ross pośpieszyli mu z pomocą. Posłał w ich kierunku słaby uśmiech, ledwo stojąc na nodze.
            - Weźcie go do pielęgniarki. Ty i Cornelia - wskazał na Lyncha - dostajecie zwolnienie na resztę lekcji. Zawieź brata do domu, Ross ty jej pomożesz. Austin po zaprowadzeniu Martina do pielęgniarki, wracaj tutaj, a wy - kiwnął na sprawców wypadku - jesteście kompletnymi kretynami! To że komuś wychodzi coś lepiej niż wam, nie oznacza, że macie natychmiast go faulować. Módlcie by Martin mógł w piątek wyjść na boisko. Teraz sobie pobiegacie a następnie pójdziecie do kozy. Na dwa tygodnie.
            - To żenujące - mruknął Martin, gdy panowie prowadzili go do pielęgniarki. Wcześniej Fizzy przyniosła nam jego plecak, życząc zdrowia i krótko go ściskając. - Jestem prowadzony przez dwóch seniorów.
            - Przestań dzieciaku histeryzować - poprosił spokojnie Austin, poprawiając sobie jego ramię wokół swoich barków. - Byłoby łatwiej gdyby któryś z nas wziął cię na plecy.
            - Nie, proszę. Wystarczy - powiedział szybko, kręcąc głową. - To wystarczająco zawstydzające.
            - Martin - rzekłam ostrzegawczo, na co brat westchnął, akurat w chwili, gdy doszliśmy do gabinetu pielęgniarki. Ta widząc nas podniosła ku górze prawą brew. - To nawet nie jest moja wina!
            - Z wami, rodzeństwem Roberts, wiele rzeczy może się wydarzyć. W takim razie, co się stało? Trener zadzwonił do mnie i powiedział tylko, że jeden z piłkarzy doznał kontuzji.
            - Jakiś kretyn z ostatniej klasy wpadł na niego i kopnął w piszczel - skrócił Austin, sadowiąc Martina na kozetce, który tylko przyglądał się swojej ranie, nie mówiąc ani słowa. Był przybity, co właściwie nie powinno mnie dziwić. Nie było pewne czy będzie mógł zagrać czy też nie. - Jak bardzo to jest poważne?
            - Noga nie jest złamana. Powiem ci tak Martin, odpoczywaj. Miej opatrunki z lodu i jeśli zacznie cię boleć, weź coś przeciwbólowego, jednak nie przesadzaj z tymi tabletkami. Z resztą wiesz, co robić, w końcu byłeś u mnie wiele razy z podobnymi urazami. - Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego lekko, czego on jednak nie odwzajemnił. - Jeśli ci się pogorszy, natychmiast jeźdź na pogotowie. Nieważne co. Gdyby ci do piątku jakimś cudem przeszło, zagraj, ale na twoim miejscu odpuściłabym sobie ten mecz. Nie chcesz chyba zejść w połowie spotkania z powodu bólu, co?
            - Nie - odparł krótko. Pielęgniarka popsikała czymś jego nogę a następnie posmarowała maścią i zawinęła. Później wypisała mu zwolnienie i oznajmiła, że osobiście zaniesie je do sekretariatu, więc możemy już jechać do domu. - Dziękuję - bąknął na koniec.
            - Gdzie masz kluczyki? - zapytałam, gdy z pomocą Rossa doszliśmy do auta. Brat chciał zacząć przeszukiwać kieszenie, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma na sobie jeansów tylko sportowe spodenki. Po chwili jednak odwrócił się do Rossa, który niósł jego plecak i z mniejszej kieszonki wyciągnął kluczyki. Bez słowa mi je podał. Gdy auto było otwarte wsiadł na tylnie siedzenie. - Ally biegnie.
            - Zdążyłam - uśmiechnęła się lekko, nachylając się w kierunku swojego chłopaka, by owinąć mu ręce wokół szyi. - Przyjdę do ciebie po lekcjach, w porządku? Odpoczywaj. Leż.
            - Jasne. Leć na lekcje i mną się nie martw. To nie pierwsza kontuzja. - Było to najdłuższe zdanie jakie wypowiedział od czasu zejścia z boiska. - Mówię poważnie, Ally. Idź na lekcje - dodał, kiedy dziewczyna w dalszym ciągu go przytulała. Wymieniłam z Rossem szybkie spojrzenia, który uśmiechał się szeroko.
            - Kocham cię, Martin,  nie bądź taki smutny.
            - Ja ciebie też kocham, Ally. Postaram się - pocałowawszy ją szybko w usta, poczekał aż dziewczyna zrobi kilka kroków w tył, poczym zamknął drzwi. - Wracaj na lekcje, elfie.
            - Dobrze - skinęła głową i pobiegła z powrotem do szkoły, kiedy ja wyjechałam z parkingu. Jednak przed wejściem do szkoły, pomachała nam jeszcze, czym tylko Martin jej odpowiedział. W lusterku mogłam dostrzec u niego lekki uśmiech.
            On ją tak cholernie mocno kochał.
            W domu zastaliśmy ojca, który widząc kuśtykającego syna pośpieszył mu z pomocą, biorąc na swoje barki jego drugie ramię. Bez słowa zaprowadził go do pokoju, gdzie ja ułożyłam mu podnóżek z kilku poduszek by mógł na nim położyć kontuzjowaną nogę. W odpowiedzi skinął potakująco głową, poczym odwrócił wzrok w kierunku okna, dając nam tym do zrozumienia, że woli być sam.
            - Powinienem oczekiwać telefonu od dyrekcji? - zapytał spokojnie tata, gdy wróciliśmy do kuchni. Pokręciłam przecząco głową. Wszyscy zajęli miejsce przy stole, nie bardzo wiedząc, co robić. Koło jego McBooka zobaczyłam kilka dokumentów ze zdjęciami jakiś ludzi, których nie kojarzyłam. Zapewne przerwaliśmy w pracy. - Co się stało?
            - Jeden z chłopaków z mojego rocznika, z zazdrości o umiejętności piłkarskie Martina, sfaulował go. Ma uszkodzony piszczel i prawdopodobnie nie zagra w piątkowym meczu - wyjaśnił Ross, sięgając po zielone jabłko, które leżało w koszyku na stole.
            - Z tego, co mówił Martin, mecz jest pojutrze. Nie ma szans na poprawienie?
            - Nie wiem, tato - jęknęłam, opierając się łokciami o stół a policzki chowając w dłoniach. - Martin musi dużo odpoczywać, mieć okłady z lodu i tych wszystkich maści, co stosuje zawsze ilekroć ma jakąś kontuzję.
            - Skoro o tym mowa, to co wciąż tutaj robisz? Czy to nie ty za każdym razem odgrywasz rolę jego osobistej pielęgniarki, kiedy Ally akurat nie może być obok? - zapytał z uśmiechem, wracając do swojej pracy.
            Wywracając oczami, otworzyłam jedną z szafek, w której pochowane były wszelkiego rodzaju maści na kontuzje, zadrapania i stłuczenia, łącznie z bandażami i plastrami. Z zamrażalnika wyjęłam całe pudełko z kostkami lodu, które wsypałam do worka opatrunkowego. Miałam w tym taką wprawę, że byłabym w stanie zrobić to wszystko w środku nocy z zamkniętymi oczami.
            - Powinieneś wracać do szkoły, Ross - rzuciłam do chłopaka, gdy znowu pokonywaliśmy drogę do pokoju Martina. Kątem oka dostrzegłam, jak blondyn wzruszył ramionami, co dało mi jasno do zrozumienia, że nie ma zamiaru tego robić. - Oczywiście, że tego nie zrobisz. Bo niby po co?
            - Tak samo jak ty, dostałem zwolnienie na resztę lekcji - przypomniał mi, udając się do mojego pokoju, zupełnie jakby był jego własnym. Nie komentując tego, zapukałam do drzwi Martina a po usłyszeniu cichego „wejdź”, nacisnęłam klamkę, przekraczając próg.
            - Byłaś tutaj jakieś pięć minut. Zatęskniłaś za mną? - rzucił kąśliwie, z lewą brwią podniesioną do góry. Siedział w tej samej pozycji, w której go zostawiłam, nie bawiąc się przy tym telefonem ani nie czytając komiksu leżącego na stoliku nocnym.
            - Oczywiście, że tak - mruknęłam, siadając koło chorej nogi. W ciszy zrobiłam mu nowy opatrunek, kładąc worek z lodem na sam środek stłuczenie, na co brat cicho jęknął.
            - Jak ja to kocham - sarknął, poprawiając go sobie by mu nie zjechał. - Dzięki.
            - Do usług, kapitanie.
            - W piątek to Austin będzie kapitanem - poprawił mnie z wyraźnym smutkiem w głosie, znowu patrząc na okno. - Nie ma szans by to wyleczyło się do tego czasu. Koleś za mocno mnie kopnął.
            - Martin - westchnęłam ciężko, zmieniając pozycję, tak że teraz siedziałam naprzeciwko szyby, bokiem do niego - w pewnym sensie cię rozumiem. Nie jest łatwo pogodzić się z siedzeniem na ławce, ale z drugiej strony powinieneś spojrzeć na to pod innym kątem. Twoi kumple z drużyny są naprawdę nieźli, skopią tyłki przeciwnikom i kiedy ci się poprawi, pójdziecie razem świętować. Po drugie, pozwól Austinowi wykazać się w roli kapitana. Niech jego ego wzrośnie - dodałam ze śmiechem, dźgając brata w policzek, co go zawsze denerwowało. Nawet jak robiła to Ally. - Jakbyś czegoś potrzebował, puść sygnał.
            - Czy zanim wyjdziesz, uchylisz mi okno? - zapytał tonem małego chłopca. Parskając śmiechem, poczochrałam go po włosach. Spełniwszy jego prośbę, wyszłam z pokoju, przymykając drzwi. Znając życie za chwilę zaśnie, wszystkie poduszki, na których trzymał nogę, spadną na podłogę, a on sam owinie się szczelnie kołdrą, nie dopuszczając do siebie ani grama światła.
            - I co u naszego kontuzjowanego? - zapytał Ross, przeglądając moją garderobę.
            - Okeeeey - przeciągnęłam, uważnie go obserwując. - Chcę wiedzieć, co właściwie robisz w moich ciuchach, Lynch?
            - Szukam naszej koszulki. To znaczy koszulki drużyny piłkarskiej - wyjaśnił, trzymając w dłoniach tank top z logo Iron Maiden, z mocno wyciętymi bokami, która była na mnie za duża o dobre dwa rozmiary.
            - Dolna półka, lewa strona. Pierwsza koszulka z góry - mruknęłam. - Po co ci ona? Mecz jest pojutrze. Poza tym powinieneś mieć swoją.
            - Co ty z nią zrobiłaś?! - krzyknął oburzony, całkowicie mnie ignorując. Rozkładając ciuch przed moim oczami, wskazał na rękawki a właściwie ich brak. - Nudziło ci się?
            - Wiesz, że uwielbiam tank topy. Po prostu obcięłam jej rękawki i wycięłam boki. Teraz jest lepsza. Fizzy, Rafe, Nate, Ally i Rydel też takie mają.
            - Jesteś niepoczytalna.
            - Nie, tylko zbyt znudzona standardowymi krojami. Więc? Na co ci ona teraz?
            - Chcę mieć pewność, że nie zapomnisz jej ubrać w piątek. Och i przygotuj się psychicznie. Po meczu zabieram cię na randkę.
            - Cóż, dzięki za ostrzeżenie? - zironizowałam, upadając na plecy, gdy Ross wpadł na genialny pomysł popchnięcia mnie i zawiśnięcia nade mną. - Dobrze się bawisz, Lynch?
            - Wprost wyśmienicie, Roberts. - Na jego ustach wykwitł łobuzerski uśmiech, który mocno podobał się połowie (jak nie całej) żeńskiej populacji naszej szkoły. - Jakim cudem, osoba, która wręcz nienawidzi kolorów, ma tak kurewsko zielone oczy?
            - Sama się nad tym zastanawiam. Może zrobimy wymianę, co? Ty oddasz mi swoje brązowe, a ja tobie swoje - zaproponowałam, spotykając się z wywróceniem oczami z jego strony. Wydęłam wargi, przybierając minę wielce niezadowolonego dziecka. Ross na ten widok zachichotał, całując mnie w usta.
            - Jesteś niemożliwa, Roberts.
            - Ale wciąż urocza - dodałam, uśmiechając się szeroko.



_____________________________________________

Aloha!
6 października 2014 roku dodałam tutaj pierwszy rozdział. Wow? 

I tyle? Co jeszcze powinnam napisać? Czy pisanie tego straciło sens? Dla mnie nie, ponieważ chcę napisać tą historię do końca. Jakikolwiek by ten koniec miał być. Nie napiszę, że mam nadzieję iż dotrwacie ze mną do tego dnia, bo to nie jest najważniejsze. Zawsze będziecie mogli tutaj zajrzeć i na spokojnie przeczytać wszystko, od początku do końca (o ile będziecie chcieli). Dla Was, ale przede wszystkim samej siebie, skończę to. Mimo rozpoczęcia studiów i w każdym tygodniu czytania po milion różnych rzeczy (o zgrozo, sama sobie takie studia wybrałam). 

Trzymacie się i do kolejnego rozdziału! 
(mam go już ukończonego, jakby ktoś był ciekawy :))

- matrioszkaa! xx

1 komentarz:

  1. Rozdział świetny,bardzo mi się podobał.Piszesz bardzo ciekawie,interesująco bardzo!!Cudnie wręcz :)
    Nie mogę się doczekać kiedy dodasz kolejny rozdział <333.Ross i Nela są słodcy <3 więcej ich buziaków <3 :D
    pozdrawiam monia

    OdpowiedzUsuń