-
Jest cholerna szósta rano, a ty już wykręcasz swoje ciało pod dziwnym kątem?
Spać nie możesz? – jęknął Martin, siadając obok mnie na mokrej trawie wciąż
pokrytej poranną rosą. Słońce powoli wychodziło zza wysokich budynków, oświetlając
ulice i ogrody by w następnej kolejności bezczelnie wtargnąć do pokoi wciąż
śpiących ludzi. Kątem oka zauważyłam jak chłopak układa swoje nogi w pozycji
kwiatu lotosu, biorąc głęboki wdech i wydech, wnosząc to znowu opuszczając
ramiona. Chociaż był środek grudnia, naszymi jedynymi ciepłymi ubraniami były
długie flanelowe spodnie od piżamy, oraz bluzy z kapturami. – Możesz mi
przypomnieć dlaczego razem z tobą uprawiam jogę kiedy mógłbym jeszcze leżeć w
łóżku?
-
Bo kochasz jogę – przypomniałam mu ustawiając się w pozycji półksiężyca. Martin
wciąż siedział w jednej pozycji z tą różnicą, że teraz ułożył dłonie na
kolanach wnętrzem do góry, przymykając przy tym powieki. Mogłabym się założyć,
że gdybym zostawiła go samego na jakieś pół godziny znowu by zasnął. – Nie
śpij! – krzyknęłam głośno, na co chłopak podskoczył w miejscu, przewracając się
na bok.
-
No naprawdę, bardzo zabawne – sarknął, wstając na równe nogi. Rozmasowując
sobie głowę, jęknął na widok śladów rosy na koszulce i spodniach. – Jestem przez
ciebie mokry. Powiedziałbym ci coś, ale mi się nie chce. Idę jeść.
Niczym
jego cień udałam się za nim do domu, w biegu zwijając całkowicie przemoczoną
matę do jogi. Martin niemal rzucił się na ekspres do kawy, krzycząc o ratunku
dla zmęczonego ciała, na co ja wywróciłam tylko oczami, zostawiając brata
samego z miłością jego życia. Dla własnego bezpieczeństwa nie próbujcie go
zrozumieć.
Nigdy.
W
moim pokoju, jak zwykle panował bałagan – albo chlew, jak twierdził Martin.
Przeskakując przez górę ubrań, które z całą pewnością nadawały się do prania,
ale byłam zbyt leniwa by wrzucić je do pralki, otworzyłam okno wpuszczając do
środka chociaż trochę świeżego powietrza. Szukając swojej torby do szkoły,
potknęłam się o zasilacz od laptopa, który wystawał spod łóżka. Oczywiście nie
obyło się bez kilku przekleństw skierowanych do urządzenia.
Tak, byłam bardzo
normalna.
-
Boże. Dlaczego musisz być tak głośno? – w progu pokoju pojawił się drugi z
moich braci i niestety nieostatni. Z bałaganem na głowie, nagą piersią i luźno
zwisającymi bokserkami z bioder, wyglądał jakby był po dobrym seksie. – Która
godzina? – spytał, jak gdyby nic kładąc się na moim niepościelonym łóżku, gdzie
leżało mnóstwo rzeczy, które najwyraźniej zupełnie mu nie przeszkadzały.
- Siódma piętnaście – mruknęłam,
kątem zerkając na zegar ścienny, wracając do szukania jakiś ubrań na dzisiaj. W
końcu wybrałam parę czarnych rurek oraz beżowy sweter. Po wzięciu szybkiego
prysznica, ubrałam się, a włosy związałam w luźnego warkocza.
I
tak założę na nią beanie.
-
Zbieraj się Nate. Nauka wzywa – szturchnęłam go w podeszwę stopy, na co jęknął
pod nosem, przewracając się jedynie na drugi bok, całkowicie mnie ignorując.
Właściwie
to nie było nic nowego.
-
Niech zgadnę, wagarowicz śpi w twoim łóżku? – Martin machnął w moim kierunku
drewnianą łopatką, którą ściągał gotowe gofry. Przy stole siedział już trzeci
brat, Mikey. Będącym najmłodszym skarbem naszych wiecznie zapracowanych
rodziców. Całą buzie miał brudną od czekolady i bitej śmietany, a jakby tego
było mało na koszulce miał ślady od dżemu. Na szczęście wciąż siedział w
piżamie. – Herbata dla pani – powiedział uroczystym tonem, stawiając przede mną
puszkę mrożonej zielonej herbaty.
- Dzięki. Mikey, jeśli dzisiaj znowu
się przez ciebie spóźnię, to wyląduję w kozie. Więc jedz szybciej i idź się
ubrać – pogoniłam go, sięgając po gofra bez żadnych dodatków.
- Nie jestem dzieckiem, nie musisz
mi mówić co mam robić – dwunastolatek żachnął się, zakładając dłonie na piersi
przybierając najbardziej obrażoną minę, na jaką go było w tym momencie stać.
- Oczywiście, bo to ja jestem brudna
i poplamiona – zironizowałam, pokazując mu język, na co on wywrócił oczami.
Yeah,
oboje jesteśmy tak bardzo dojrzali.
-
Zastanawiałem się czy może dzisiaj mógłbym zostać w domu – wymamrotał, bawiąc
się dłońmi, przegryzając dolną wargę i patrząc na nas wzrokiem zbitego psa.
Błagam,
przestań.
-
Dlaczego? Masz mieć jakiś test? A może ktoś ci dokucza? – wymieniłam kolejne
rzeczy, które mogły sprawić, że chłopak nie chciał iść do szkoły.
- Po prostu nie chcę i to wcale nie
ma nic wspólnego z prześladowaniami czy testem. Nie chcę. Nie czuję się na
siłach – mamrotał, kręcąc głową. Wzdychając przeniosłam wzrok na Martina, który
wzruszając ramionami, posłał mi minę mówiącą „nie wiem, o co chodzi. Radź sobie
sama.” A to wszystko dlatego, że prócz mamy, byłam jedyną dziewczyną w tym
domu. – Proszę, Nela. Chcę zostać. Rodzice się nie dowiedzą.
Jasne,
że się nie dowiedzą! Są w cholernym Nowym Jorku!
-
Zostanę z nim – powiedział w końcu Martin, stawiając na stole kubek. Mogłam się
założyć o dwadzieścia dolarów, że były w nim resztki po kawie. – Dzisiaj i tak
nie mam nic wielkiego, więc to nie problem.
- Widzisz? Martin tutaj będzie.
Więc?
Martin
i największy wagarowicz jakiego znam.
-
Niech już będzie – Mikey na moje słowa uśmiechnął się szeroko. – Ale to nie
znaczy, że cały dzień masz przesiedzieć w tej brudnej koszulce. I tak się
przebierzesz. A ja załatwię ci notatki. Teraz wychodzę. Martin, skoro zostajesz
w domu, zarzucić kluczykami.
- Tylko zobaczę na nim malutką rysę,
będziesz martwa – pogroził mi palcem, rzucając kluczyki łącznie z dowodem
rejestracyjnym. Miałam prawo sądzić, że on nigdy się z nimi nie rozstaje. No
chyba, że idzie na imprezę. Wówczas to ja robiłam za jego prywatnego szofera.
- Naprawdę nie rozumiem tej waszej
chorej miłości do motoryzacji – mruknęłam, wciskając dowód w tylnią kieszeń spodni.
I tak za chwilę wyląduje gdzieś na siedzeniu.
Po drodze do szkoły wstąpiłam po
moich najlepszych przyjaciół, mieszkających koło siebie. Dosłownie koło siebie.
Drzwi w drzwi. Fizzy, mająca całkowitego bzika na punkcie spódniczek i Rafe,
kochający zmieniać kolor swoich włosów. Prócz tego byli dwójką najbardziej
barwnych ludzi jakich znam.
- Cześć szara lasko! – zawołał
głośno Rafe, a ja z niezwykłą prędkością zabrałam dowód rejestracyjny z fotela,
nim chłopak nie zmiażdżył go swoim płaskim tyłkiem odzianym w poszarpane jasne
jeansy. Do nich dobrał niebieski tank-top i fioletową koszulę, w której
podwinął rękawy do samych łokci, odkrywając tym samym wytatuowane ramiona. Jego
krótkie, całkowicie potargane włosy, były dzisiaj w odcieniu niebieskim. Kurtka
leżała na kolanach, razem z czapką i szalikiem. On wręcz nie lubił ciepłych
ubrań. Podobnie co Fizzy.
Wow,
tutaj naprawdę wszystko do siebie pasowało.
- Twoje włosy wręcz krzyczą, że się
pieprzyłeś – zauważyłam, wyjeżdżając z ich ulicy. Siedząca za nami Fizzy,
parsknęła śmiechem, zarzucając swoimi włosami na lewe ramię. Między brązowymi
falami zauważyłam niebieskie pasemka. – Użyliście tej samej farby! – krzyknęłam
jakbym co najmniej odkryła Amerykę.
- Gdybyś się do nas dołączyła,
miałabyś takie same. Może wówczas twój miedziany byłby bardziej zjadliwy –
sarknęła dziewczyna, rozsuwając zamek różowej bluzy, pod którą czaiła się żółta
bluzka.
I
do tego beżowe, mega obcisłe rurki oraz białe converse.
Czy
oni muszą tak dobrze wyglądać w nie kolorystycznie niedopasowanych do siebie
ubraniach?
-
Właśnie! Co było tak ważne, że nie mogłaś z nami spędzić wtorkowego wieczoru? Każdy
wie, że się nie uczysz, więc nie mów mi, że musiałaś przygotować coś na dzisiaj
– Rafe dźgnął mój policzek, na co całkowicie przypadkowo ostro skręciłam w
lewo, w efekcie czego chłopak poleciał na swoje drzwiczki. – Och, jak miło –
zironizował.
- Wciąż nie odpowiedziałaś na
pytanie, słonko – głowa Fizzy pojawiła się między fotelami, z miną mówiącą „i
tak nie uciekniesz przed odpowiedzią”.
- Pomagałam młodemu z lekcjami –
wytłumaczyłam parkując na moim stałym miejscu, albo raczej Martina, jak kto
wolał. Dopóki jeżdżę jego samochodem, cholernym Mercedesem, mogłam tutaj
parkować tak długo jak będę chciała. – Język hiszpański to zdecydowanie nie
jego działka. Później musiałam z nim jechać na jego trening hokeja, bo nikomu
innemu nie chciało się tyłka ruszyć. A mówiąc innemu, mam na myśli Martina,
gdyż Nate wybył gdzieś o czwartej po południu i wrócił dopiero o drugiej nad
ranem.
- Prawdziwy z ciebie kopciuszek –
zagruchała czarnowłosa, zarzucając mi dłoń na ramiona, gdy wszyscy wysiedliśmy
z wozu, a ja parę razy upewniłam się, że oby na pewno go zamknęłam. Dopiero po
tym mogliśmy wejść do szkoły. – Ale fakt, że języki obce to jedyne co, z czym
możesz pomóc ludzkości.
- Dzięki, Félicité. Niezwykle miło
mi to słyszeć – zironizowałam, posyłając jej uśmiech. – Okej, a teraz kto da mi
spisać matmę? Albo chemię? Lub… - spytałam, zatrzymując się przy swojej szafce.
- Nic nie zrobiłaś? – przyjaciółka
była bardziej niż zdumiona moim brakiem zadań domowych na cokolwiek.
Przecież
to żadna nowość.
- Mam esej z francuskiego i podczas
treningu Mikey’a przeczytałam parę rozdziałów książki, którą zadał nam koleś z
angielskiego. Więc coś mam.
- Jak dalej będziesz tak ignorować
szkołę… - zaczął Rafe, na co mu przerwałam.
- Ja wcale nie olewam szkoły. Tylko
kilka przedmiotów.
- Chyba kilkanaście – zironizował,
zakładając dłonie na piersi. – Musisz się wziąć w garść, Nela. To nasz ostatni
rok. Chcesz zostać na następny, bo nie uczysz się innych przedmiotów? –
kontynuował swój wywód, który jedynym uchem słuchałam, a drugim wypuszczałam,
jednocześnie wykręcając szyfr na zamku. – Nie słuchasz mnie, prawda?
- Nie, nie bardzo – mruknęłam, ze
strachem uchylając drzwiczki. Chwilę później na podłodze wylądowały moje
rzeczy. W tym piłka do futbolu amerykańskiego, piłeczki do tenisa,
jedna z koszulek na zajęcia fizyczne, oraz para czystych skarpetek. – Świetnie.
- Jeśli twoje rzeczy już przywitały
się z podłogą, a my daliśmy ci kazanie, to za chwilę przejdzie tędy koleś,
który wręcz kocha cię denerwować – powiedziała Fizzy, opierając się o szafki
obok i patrząc w lewo, czekając na tę osobę. Ja, nie chcąc spotkać się z nim
twarzą w twarz, zaczęłam sprzątać ten cały bajzel.
- A sądziłem, że masz bałagan tylko
w książkach i notatkach – usłyszałam za swoimi plecami ten cholerny głos, który
działał mi na nerwy, za każdym razem gdy coś mówił, a ja to słyszałam.
Odwróciwszy się w jego kierunku,
stanęłam przed samym Rossem Lynchem, gwiazdą szkoły w dosłownie każdym
znaczeniu tego słowa. Grał w szkolnej kapeli, w drużynie koszykówki, tańczył w
szkole tanecznej i umawiał się z każdą cheerleaderką z naszej szkoły.
I
możliwe, że z innych też.
Z jakiegoś niewyjaśnionego dla mnie powodu, ten koleś wręcz kochał mnie
denerwować. Nie, nie znęcał się nade mną, ale pojawiał się w każdym miejscu, gdzie
byłam ja. Mówił do mnie, kiedy nie chciałam go słuchać. Spisywał ode mnie
zadania z języków obcych, które były jedynymi jakie robiłam. Zabierał mój
lunch, wyrywał z rąk puszki mojej ulubionej zielonej herbaty i wciąż kazał mi
siebie podwozić do domu (yeah, mieszkaliśmy na tej samej ulicy, co było
straszne). Prócz tego przyjaźnił się z Martinem i był dupkiem.
Z
wiecznie potarganymi, rozjaśnionymi włosami i szczenięcymi, brązowymi oczami.
- Jak widać, pomyliłeś się – mruknęłam, próbując wyrwać mu piłkę
futbolową z rąk. Fakt, że miał prawie dwa metry wzrostu, a ja ledwo
przekraczałam sto sześćdziesiąt pięć, dział mi na nerwy tak mocno, że byłam
bliska od nadepnięcia mu na stopę. – Weź ją sobie. W domu mam jeszcze trzy
takie – z hukiem zamknęłam szafkę, chcąc już iść na zajęcia. W tym czasie
zauważyłam, że moi kumple zmyli się, zostawiając nas samych.
Milutko.
- Gdzie zgubiłaś
brata? – zapytał niezwykle zainteresowany, z tym cholernym triumfalnym
uśmiechem, którym mówił wszystkim dookoła, że znowu ze mną wygrał.
Cokolwiek
sobie wyobrazisz, chłopie.
- Którego?
- Martina – powiedział
to tak, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
- Dlaczego miałabym ci
to powiedzieć? – zapytałam, siadając w swojej ławce, obok uśmiechniętej Fizzy,
która obserwowała naszą dwójkę z, jak zawsze, wielkim uśmiechem. Rafe nie
chodził z nami na chemię, bo uznał, że od kolejnego przedmiotu ścisłego, woli
informatykę i siedzenie przed komputerem niż nad beznadziejnymi równaniami.
Sama
mogłam wpaść na ten genialny pomysł.
Może teraz znowu nie
groziłoby mi zawalenie egzaminów.
- Bo to twój brat i mój kumpel – położył dłoń wzdłuż ławki i kładąc na
niej głowę, spojrzał na mnie spod długich rzęs, uśmiechając się.
- Skoro to twój kumpel, to zadzwoń do niego i sam się dowiedz.
- Dlaczego jesteś dla
mnie taka niemiła? – przybrał ten okropny ton małego dziecka, gotowego do
płaczu. Na jego zachowanie tylko wywróciłam oczami, wyjmując z plecaka zeszyt,
w tym samym momencie, co nauczyciel wszedł do klasy. – I dlaczego nie ściągniesz
tej cholernej czapki? Jestem pewien, że twoje włosy nie wyglądają aż tak
fatalnie.
Aż
tak fatalnie? Dzięki.
- A ty czemu tak bardzo przejmujesz się Nelą? – Fizzy najwyraźniej
postanowiła wtargnąć w naszą jakże ciekawą rozmowę, w żadnym wypadku nie
pozwalając mi go zignorować. Co planowałam zawsze i na każdym kroku, jak tylko
go widziałam.
- Nie przejmuje.
Wygląda głupio w beanie, kiedy na zewnątrz jest prawie piętnaście stopni –
mruknął.
Zamknij
się, Lynch.
- Już wolę jak pan śpi, panie Lynch, niż przeszkadza w lekcji –
nauczyciel przerwał swój wykład, wbijając spojrzenie w chłopaka. – Zajmie się
pan tematem czy woli spędzić godzinę na korytarzu? Panna…
Nie
wymawiaj nawet tego nazwiska.
- … Roberts przynajmniej udaje zainteresowanie – skończył, a ja w
myślach wykonałam facepalm.
Za każdym razem jak słyszałam w tłumie nazwisko
mojego ojca, miałam ochotę uciec stamtąd gdzie pieprz rósł. Byłam jedyną córką
Morgany Roberts, znanej pani adwokat, która wręcz uwielbiała bronić ludzi z
każdej części USA byleby jak najmniej czasu spędzać w Lillteton. Oraz Hugh
Robertsa, właściciela wytwórni płytowej w Denver, specjalizującej się w rocku,
Indie-rock i hip-hopie. Przez tych dwoje zbyt często zastanawiałam się dlaczego
nie przeprowadzimy się do stolicy stanu, zamiast kwitnąć tutaj i być skazanym
na ich wieczną nieobecność. W tej chwili oboje znajdowali się w Nowym Jorku - w
mieście Nowy Jork, a nie w innym mieście, w stanie Nowy Jork, jak co
poniektórzy sądzili – matka broni jakiegoś faceta oskarżonego o morderstwo, a
ojciec nagrywa debiutancki album jakiegoś zespołu, w jednym z sześciu oddziałów
swojej wytwórni.
Równie dobrze
mogłabym być sierotą.
Dzięki majątkowi jaki mieliśmy, a właściwie moi
rodzice, niczego nam nie brakowało. Nie musiałam jednak posiadać własnego
samochodu, kolejnej pary butów czy sukienki z najwyższej półki. Chciałam tylko
spokoju od tych wszystkich ludzi, którzy pragnęli mojej uwagi tylko ze względu
na rodziców.
- Panna Roberts – bez najmniejszego problemu, w
głosie Rossa, usłyszałam drwinę. Ze względu na mojego ojca-producenta, tak
bardzo kochał mi dokuczać, że nawet się z tym specjalnie nie krył – nie musi
udawać zainteresowania pana przedmiotem. Ona go wręcz uwielbia. Wiedział pan,
że w swojej szafce ma przyklejoną miniaturową wersję tablicy Mendelejewa?
Chcesz umrzeć przed
lunchem, Lynch?
- Co ty pieprzysz? – warknęłam, podnosząc się raptownie by posłać mu
wściekłe spojrzenie. W jego brązowych tęczówkach czaiła się kpina, a usta
uformowały się w kpiarski uśmiech. – Każdy w tej szkole wie, łącznie z
nauczycielami, że nienawidzę się uczyć.
- Co prawda to prawda – potwierdził profesor,
przybierając jedną z tych swoich poważnych min.
Kłopoty na
horyzoncie!
- Jednak oboje przeszkodziliście mi w prowadzeniu
lekcji, przez co należy się wam kara. W ramach zadania domowego, zrobicie
obszerną prezentacje o wybuchu w Czarnobylu i na łamach klasy przedstawicie ją
w przyszły poniedziałek.
Lepiej zacznij
zwiewać, Lynch.
_________________________________________________________
-
Chodzą plotki, że masz wykonać razem Rossem zadanie na chemię. Jak bardzo
wymyślona jest to historia? – było pierwszym co Rafe powiedział jak spotkaliśmy
się przed naszą trzecią lekcją, czyli matematyką, będącą zarazem jedną z pięciu
wspólnych przedmiotów, na które chodziliśmy całą naszą trójką. Była to także
jedna z trzech lekcji bez Rossa. – Po twojej minie wnioskuje, że to stu
procentowa prawda. A co za tym idzie,
szykuje się III wojna światowa. Prędzej wasza dwójka pozabija siebie nawzajem
niż skończycie tą prezentację.
-
Rafe? Mógłbyś zamilczeć? – poprosiłam żałośnie, uderzając czołem o blat swojej
ławki. Siedząca po mojej lewej stronie, Fizzy, zaśmiała się głośno, nie
pomagając ani trochę mojemu podłemu humorowi. – Zginę śmiercią męczenną.
-
Nie będzie źle – Fizzy najwyraźniej postanowiła w końcu pobawić się w dobrą
przyjaciółkę, bo pogłaskała mnie po plecach w najbardziej czuły sposób, jak
nigdy dotąd. Spod długiej grzywki dostrzegłam jej uroczy uśmiech, przez który w
lewym policzku pojawił się dołeczek. – Już nie raz robiłaś z nim jakiś projekt.
Za każdym razem kończył się on sukcesem – zauważyła.
-
Bo za każdym razem dotyczył angielskiego. On wówczas najczęściej brzdąkał na
tej swojej gitarze, a ja wszystko robiłam; w mniej niż pół godziny – dodałam. –
Strzelcie mnie w łeb, błagam.
-
Po kolacji – obiecał Rafe, na co raptownie spojrzałam na ławkę po prawej
stronie, którą zajmował. Widząc pytający wyraz mojej twarzy, uśmiechnął się
łobuzersko, odchylając się tak mocno do tyłu, że wystarczyło tylko lekko go
popchnąć, a wylądowałby na podłodze. Cała jego osoba wyrażała czysty zachwyt,
czego ja kompletnie nie podzielałam. – Dzisiaj środa. A w każdą środę Martin
robi tą cudowną zapiekankę z ziemniakami i boczkiem. Chcę ją zjeść w spokoju,
bez nerwów, że przez strzelenie ci w łeb, w każdej chwili przyjdą po mnie gliny
– wyjaśnił, niezwykle z siebie ucieszony.
- Jesteś
takim idiotą – podsumowała Fizzy, kręcąc głową z niedowierzania.
-
Odezwała się nie mniejsza idiotka – odgryzł się jej, w chwili, gdy nauczyciel matematyki
spojrzał na niego z niesmakiem. Jednak nie zwrócił mu nawet najmniejszej uwagi,
zapewne dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma sensu.
Po
matmie była geografia, przedmiot służący głównie do spania; bynajmniej dla
mnie. Nauczycielka była w porządku, dopóki nie powiedziała słów „zadanie
domowe”, które sprawdzała zawsze i nie było możliwości by od niego uciec. Nie
przepuściła żadnemu uczniowi, a tym bardziej na żadnej lekcji. I tym razem nie
było inaczej. Praca domowa ze skał, która w żaden sposób nie przypada mi się do
egzaminów.
-
Mam ochotę na moją herbatę, jogę i muzykę Dalekiego Wschodu – westchnęłam do
moich przyjaciół, wychodząc ze szkoły.
Oboje rozmawiali o piątkowym koncercie R5.
Rodzinnym zespole rodzeństwa Lynch, do którego należał także Ellington Ratliff, chłopak Rydel Lynch, jedynej
dziewczyny w tej bandzie. Szczerze jej współczułam, bo byłam w podobnej
sytuacji. Do niedawna w ekipie był także Riker, najstarszy brat, ale po tym jak
w czerwcu skończył szkołę, odszedł, dając im całkowicie wolną rękę i nie
wtrącając się w nic związanego z R5.
- A ja na zapiekankę Martina – dodał od siebie Rafe,
klepiąc się po brzuchu.
- A ja na obejrzenie twojej szafy. Mam nadzieje
znaleźć tam coś na koncert – Fizzy zagruchała, zarzucając mi dłoń na ramię. –
Chyba masz problem, Nela.
- Dlaczego? – Fizzy zamiast udzielić mi słownej
odpowiedzi, wskazała na mój samochód. O maskę opierał się, uśmiechający się
głupkowato, Ross. – Czekasz na coś? – zapytałam słodko, jednocześnie szukając
kluczy od samochodu.
- Podrzucisz mnie, prawda?
- Dlaczego miałabym to zrobić?
- Bo mieszkamy na jednej ulicy – powiedział prosto.
- Kiedy oddasz mi za paliwo? To nie są tanie rzeczy.
- Przecież ty w ogóle za nie, nie płacisz –
zauważył, na co wywróciłam oczami, otwierając auto pilotem, kiwając moim
znajomym, że mogą wsiąść. – O co ci znowu chodzi?
- Zastanawiam się jakimi nożyczkami uciąć ci język,
byś nigdy więcej nie powiedział czegoś, co sprawi, że będę musiała robić jakąś
dodatkową pracę – wyznałam, w końcu pozwalając mu zająć miejsce. Nie zdążyłam
nawet dobrze usiąść na swoim siedzeniu, a on już znęcał się nad radiem,
szukając swojej ulubionej stacji.
Ross wcale nie poszedł do swojego domu. Zamiast
własnego pokoju, lodówki po brzegi wypełnionej puszkami coca-coli, suczki Pixie
i kilku gitar, wybrał mój dom; wielki, pusty, cichy i całkowicie przerażający.
To, że moi przyjaciele wylądowali w mojej kuchni, nie było niczym nowym.
Spędzali u mnie niemalże każde popołudnie, zmuszając Martina do gotowania
większej porcji różnych dań, pomagając Mikey’owi z lekcjami, których ja nie
ogarniałam, oraz korzystając z mojego wielkiego, plazmowego telewizora i gier
na Play Station.
Ale
obecność Lyncha w moich progach była rzadkością. Jeśli mieliśmy robić coś
wspólnie do szkoły, spotykaliśmy się u niego. Tak było też w chwili, gdy Ross
spotykał się z Martinem. Oni zwykle widywali się na mieście, gdzieś w
skateparku, w jakimś fastfoodzie, albo w garażu Lynchów, gdzie Martin brał
udział w próbach ich zespołu.
-
O, Ross! A co ty tutaj robisz? – Martin jak zawsze pojawił się w odpowiedniej
chwili; nim nie zrobi się zbyt niezręcznie czy dziwnie. – Miałem wpaść do was
wieczorem.
- I
wpadniesz. Ale najpierw mam coś do zrobienia z Nelą – puszczając do mnie oczko,
jakbym doskonale wiedziała co jest grane, ruszył schodami na górę.
Prawdopodobnie prosto do mojego pokoju, do którego zbyt łatwo było trafić. –
Przynieść coś do jedzenia.
-
Nie jestem twoją służącą, Lynch. Jak coś chcesz to sam po to przyjdź.
- I
tak idziesz do lodówki, więc…
-
Jesteś taki nieznośny – mruknęłam pod nosem, wchodząc do kuchni, gdzie siedział
Mikey razem z Fizzy. – Spuściłam cię z oczu na dosłownie dwie minuty, a ty już
jesteś cała w farbie – powiedziałam, zauważając na jej policzku niebieskie
smugi po farbach plakatowych, które były rozłożone na całym stole. – Mikey,
powiesz mi teraz dlaczego chciałeś zostać w domu czy wciąż będziesz wymigiwał
się od odpowiedzi? – z lodówki wyciągnęłam puszkę swojej zielonej herbaty, a
dla tego kretyna, który rządził się w moim domu, colę Martina. Dodatkowo z
szafki wyjęłam paczkę ciastek z kawałkami czekolady, oraz słone paluszki.
Niech ma i się cieszy.
Może przy okazji się udławi i nie będę musiała robić tego projektu.
- A powiesz rodzicom? – jego głos był smutny, pełen
dziwnego strachu i niewyjaśnionego bólu. – Bo jak się dowiedzą, mogą być źli.
- Mikey, po prostu mi powiedz.
- Nie chciałem iść, bo nie miałem pracy domowej ze
sztuki. Fizzy właśnie pomaga mi ją zrobić – odpowiedział, uśmiechając się
uroczo. – Właśnie, masz dla mnie notatki z dzisiaj?
- Yup. Załatwiłam je podczas lunchu. Od Nelsona. Na
jutro nie macie nic zadane, ale dobrze by było, gdybyś mu oddał wszystko, bo
podobno musicie napisać jakiś esej.
- To dobrze. On zawsze ma dobre notatki. A o eseju
wiem od poniedziałku.
- W porządku.
Po oddaniu mu wszystkich notatek, mogłam w końcu
znaleźć się w swoim pokoju, gdzie Ross zdążył się już rozgościć do tego
stopnia, że ogarnął moje łóżko i biurko. Okno zostało przymknięte, a żaluzje
podciągnięte do samej góry. Mata do jogi, którą rano zostawiłam na środku
pokoju by wyschła, stała teraz zrolowana w kącie.
- Dlaczego ruszasz moje rzeczy bez pozwolenia? –
postawiłam na prawie pustym biurku puszki z napojami, oraz paczki z
przekąskami, na które się rzucił, jakby głodował przez tydzień. – Nie jadłeś
lunchu?
- W porównaniu do ciebie, jadłem. Ale to było trzy
godziny temu. Potrzebuję kalorii. Ty też. Więc zjedz to – wystawił w moją
stronę paczkę z ciastkami, które dwa były już w jego ustach. – Cornelia.
- Nie mam żadnej bulimii ani anoreksji –
powiedziałam zła, że znowu muszę komuś tłumaczyć się z małej ilości
przyjmowanego jedzenia. – Zwyczajnie nie odczuwam głodu.
- To nie jest normalne – nie czekając aż sama sięgnę
po przekąskę, wsadził mi je do ust, przez co omal się nie zakrztusiłam. –
Wybacz.
- Kompletnie nie rozumiem, dlaczego się tym
przejmujesz. To nie tak, że w ogóle nie jem. Moje porcje są małe w porównaniu
do innych, ale jadam frytki, hamburgery czy pikantne skrzydełka – wyjaśniłam,
gdy całe ciastko wylądowało w moim żołądku. – Możemy zająć się już chemią? Mam
jeszcze geografię do zrobienia.
- Ja zrobię chemię, a ty weź się za geografię – moje
oczy rozszerzyły się, zaraz po tym jak wypowiedział te słowa. Bo hej, on z
własnej woli chce zrobić chemię.
- Jesteś chory? – przykładając dłoń do jego czoła,
pokręciłam przecząco głową. – Nie masz gorączki. A może cię podmienili?
- To moja wina, że musimy to robić, więc nie marudź
tylko zajmij się swoim zadaniem domowym. W zamian możesz zdjąć beanie.
- I kto tutaj marudzi? – wzdychając ściągnęłam z
głowy czapkę, uwalniając całkowicie rozwalonego warkocza. – Teraz jesteś
zadowolony? – pokiwał twierdząco głową, szczerząc się jak nienormalny.
Na czas pracy nad prezentacją, pożyczyłam Rossowi
swojego MacBooka, którego znalazłam dopiero po paru minutach w garderobie;
gdzieś między szortami, a luźnymi bluzkami. Na szczęście z zasilaczem nie było
większego problemu, bo był dokładnie tam, gdzie widziałam go rano; czyli pod
łóżkiem. W czasie, gdy Ross siedział przy biurku, ja położyłam się na brzuchu
na łóżku z iPadem i zeszytem, mając nadzieje, że nie będę musiała pisać więcej
niż na dwie strony A5.
- Kolacja! – głos Martina rozniósł się echem po
całym domu, dokładnie trzy godziny i czterdzieści sześć minut później, kiedy
moja praca z geografii była prawie ukończona, a Ross od ponad dwudziestu minut
przeglądał filmiki na YouTube, przechwalając się przy tym, że skończył naszą
pracę szybciej ode mnie.
Co za palant.
- A już sądziłem, że zasnęliście – powiedział Martin
z łobuzerskim uśmiechem, stawiając na środku stołu naczynie żaroodporne, po
brzegi wypełnione zapiekanką.
- Skąd to przepuszczenie? – zapytałam spokojnie,
siadając obok całkowicie ubrudzonego Mikey’a. – Młody, przynajmniej buzie
mógłbyś umyć – dwunastolatek zaczął kręcić głową, ale widząc moją zdecydowaną
minę, wstał posłusznie z miejsca i umył się. Potem wszyscy rzucili się na
jedzenie, niczym wygłodniałe bydło, co było lekko przerażające, ale
przynajmniej w żaden sposób nie komentowali mojej porcji. Panowie znowu mówili
o koncercie, pomagając Rossowi wybrać kawałki, które mogliby zagrać, a Fizzy
przypomniała mi o mojej garderobie i kilku kolorowych koszulkach, będących
wielkim wyjątkiem w szarej otchłani (jak przywykła nazywać moją szafę).
Gdy Mikey zamknął się w swoim pokoju, by samemu
skończyć projekt ze sztuki, a Martin razem z Rossem wyszli do Lyncha, ja z
przyjaciółmi znalazłam się u siebie, uprzednio sprzątając po kolacji, bo
dzisiaj była mojej kolej; a właściwie Nate’a, ale skoro to mój bliźniak, to ja
byłam zmuszona zrobić to za niego.
Przynajmniej według logiki Martina.
Na moje nieszczęście.
- Co sądzicie o tej? – Fizzy pokazała nam niebieską
tunikę, wiązaną na szyi. Była luźna i według mojej mamy, idealnie pasowała do
obcisłych, czarnych rurek. – Będzie się dobrze komponować z pasemkami i moim
niebieskimi oczami. Może wówczas…
- Może wówczas, co? – podłapałam, podnosząc ku górze
brew. Znajdowałam się w pozycji drzewa z dłońmi wysoko uniesionymi ku górze,
obserwując jak przyjaciółka bardzo się zmieszała, co w jej przypadku było
nadzwyczajne. – Czyżbyś chciała nam coś powiedzieć, Fizzy?
- Chyba tobie – mruknął Rafe, nie odrywając wzroku
od ekranu MacBooka. – Mnie jej kolejne romanse mało interesują.
- To nie jest kolejny romans, Rafael! – fuknęła
brunetka, mocniej ściskając materiał.
- Nie mów do mnie Rafael – zagrzmiał, przymykając
klapę laptopa. – Dobrze, więc. Powiedz nam, kto to jest i dlaczego jest taki
wyjątkowy?
- To Elliot.
- CO?! – krzyknęłam tak głośno, że pewnie Lynchowie
mnie usłyszeli.
I pozycja, która miała mi pomóc zachować psychiczną równowagę poszła na
spacer.
- Elliot? Koleś z drużyny koszykówki, jeden z
najlepszych przyjaciół Rossa? Osoba, która co noc pieprzy kogo popadnie? Jest
jeszcze gorszy niż Ross i Ryland razem wzięci.
- Ross przecież nie jest taki zły – powiedziała z
dziwnym błyskiem w oczach.
- Przepraszam? – odchrząknęłam zdenerwowana,
przerywając, jakże uspokajającą, jogę. – Nie jest zły? Ty się dobrze czujesz?
- Gdyby był zły, to chyba nie siedziałabyś z nim w
jednym pomieszczeniu prawie cztery godziny! Dodatkowo nie słyszałam żadnego
krzyku i nawet Rafe, który był zajęty kolejną durną grą, to zauważył.
- Robiliśmy zadania domowe. On nasz projekt z
chemii, a ja geografię.
- Sam z własnej woli, powiedział, że zrobi za waszą
dwójkę chemię? – zapytała sceptycznie, mrużąc oczy.
- Coraz mniej podoba mi się ta rozmowa. Do czego ona
w ogóle prowadzi, Fizzy? Co chcesz mi udowodnić?
- Och, nic. Tylko mówię ci, że Ross wcale nie jest
taki zły. Fakt, lubi cię przedrzeźniać i działa ci na nerwy częściej niż któryś
z twoich braci, ale poza tym jest całkiem fajnym kolesiem.
- Który na ciebie leci – powiedział nagle Rafe,
całkowicie mnie szokując.
Jak to mówią: pierwsze koty za płoty, czy jakoś tak :)
Wstawienie I rozdziału jest dla mnie zawsze najtrudniejsze. Tak samo jak napisanie czegokolwiek pod rozdziałem, więc może zwyczajnie to sobie daruję.
Dajcie znać co sądzicie o czcionce, czy czyta się dobrze czy może powinnam ją powiększyć.
Poza tym zapraszam do zakładki fabuła, by zapoznać się ze szczegółami historii, oraz do wstępu, w którym zamieściłam kilka rzeczy od siebie, oraz link do mojego twittera, aska czy numer gg, gdybyście mieli jakieś pytania. Bohaterowie będą aktualizowani.
Na ten moment to chyba wszystko... :)
- matrioszkaa! x
Fajny rozdział ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję, kochanie! :)
UsuńZdobylas nową czytelniczkę <3 kocham twój styl pisania .. Czytam dalej :)
OdpowiedzUsuńRozdział cudowny. Żadnych błędów po, których mój wzrok ulega autodestrukcji, powtórzeń, czy głupich niepotrzebnych zdań - CUDO! Co prawda już jest 2015 rok ale masz nową czytelniczkę! Główna bohaterka - świetna. Uzależnienie od zielonej herbaty i jogi jest niesamowite. Zabawnie się czyta ze względu, że bohaterka jest moją imienniczką, co szczerze mówiąc - zwiększa emocje :) Także lecę czytać dalej! :)
OdpowiedzUsuńNela